Nasze starsze dziecię dostało w tym roku od Mikołaja zestaw „Mały Chemik”. Prezent fabrycznie zafoliowany, oceniając po zdjęciu na pudełku wydawał się być całkiem fajny. Mały zestaw, dla młodszego chemika, powiedzmy, że nie spodziewałem się po nim cudów, ale i miałem nadzieję, że wpisze się choć trochę w rodzinne tradycje i będzie godnie kontynuował historię swojego własnego ojca, który na Młodym Chemiku, tym jedynie prawdziwym, produkcji radzieckiej sie wychował. Tak po prawdzie, tamten zestaw był prezentem otrzymanym przez mojego brata (dostał go pod choinkę w wieku już ciut starszym, niż obecne 9 lat Wyjątka), jednak to ja przy pomocy tegoż zestawu wypaliłem dziurę w rodzinnym stole, a potem drugą, w parkiecie, to ja eksplodowałem sobie probówkę (szklaną) trzymaną w dłoni, to ja mieszając z dzikiej, nieposkromionej ciekawości „to białe z tym czarnym, trochę niebieskiego i może jeszcze żółte, bo ładne” wywołałem reakcję o całkowicie niejasnym dla mnie charakterze, ale wymagającą ekspresowego (bardzo) wystawienia zlewki na balkon. Nie wspominając nawet o tym, że gdy wraz z całą klasą podstawówkową jechaliśmy do pobliskiego PGRu zbierać w czynie społecznym stonkę zrzucaną przez amerykańską agenturę na polskie ziemniaki, na wyprawę tą pojechałem wyposażony w cały słoik środka, który miał tą stonkę czynić martwą 🙂 Tyle wspomnień, dla porządku jeszcze zdjęcie tego, co mieliśmy z bratem:
No niestety, nachwaliłem się, nazapowiadałem, więc wypada choć napisać, co z tego wyszło. Miała być wytrawiarka nad wytrawiarkami, na widok której płytki same będą trawić. W skrócie powtarzając to, co wcześniej pisałem („coś z niczego„), chciałem zbudować wytrawiarkę z mechanicznym mieszaniem roztworu trawiącego, rzecz wydawała się bezproblemowa, z wirnikiem napędzanym za pośrednictwem sprzęgła magnetycznego. Próby (pokazane w tamtym poście) wypadły wielce obiecująco.
Odebrałem właśnie przesyłkę z poczty. I odkąd ją rozpakowałem, minę mam jak kot nad miską śmietany 🙂
Nic więcej nie piszę, uważni czytelnicy (zwłaszcza ci zorientowani elektronicznie) i tak się domyślą, zwłaszcza, że niedawno o tym pisałem, jak poskładam do kupy, to opiszę dokładniej 🙂 A póki co, już nie mogę się doczekać poświątecznego lenistwa, kiedy to planuję składać rzecz do kupy. Już jako dzieciak uwielbiałem zestawy do sklejania modeli z plastiku 😀 , tylko te NRDowskie z moich czasów nie były aż tak dokładnie spasowane 🙂
Przy okazji ostatniego wpisu n/t czyszczenia syfonu w kotle niestety, zbyt szybko odtrąbiłem sukces i spocząłem na laurach, sprawa się okazała nie taka prosta. Jakoś z godzinę po napisaniu tamtego tekstu i wciśnięciu „wyślij”, wszedłem do kotłowni, by po raz kolejny się upewnić, czy nie kapie no i niestety. Kapało. Przyznam, że chwilę zwątpienia wtedy przeżyłem, złapałem za telefon i zadzwoniłem sobie do zaprzyjaźnionego guru d/s kotłownii, a Junkersa w szczególności, mówię jak jest, że ciekło, że syfon pełen syfu, teraz wyczyszczony, drożny, a cieknie dalej, co robić, panie Rapczyn, jak żyć?
Takie pokutują różne tzw. prawdy uniwersalne. Jak choćby wspomniana prawda przez jedną Agatkę uwieczniona, jakoby listonosz miał dwa razy zawsze pukać (co zresztą jest tym trzecim rodzajem prawdy wg podziału ks. Tischnera, bo nasz poprzedni listonosz na starym mieszkaniu dzwonił, walił, telefonował i jakby miał trąbkę pocztową, to na pewno by trąbił i na trąbce, obecny zaś jest strasznie nieśmiały, nie dzwoni, nie puka, w ogóle pokazuje się z rzadka i jak tylko może, unika kontaktu). Mówią też osoby doświadczone i/lub znające się na rzeczy, że sprawy związane z ogrzewaniem, w szczególności kotły grzewcze mają pewien ulubiony miesiąc, w którym się psują najczęściej. Mało tego, mają nawet ulubioną połowę tegoż miesiąca, w której się psują szczególnie często… Czy muszę pisać, o który miesiąc chodzi? 😉
U Wyjątka w szkole konkurs plastyczny ogłosili, na wykonanie dowolną techniką portretu Św. Mikołaja.
Szczerze mówiąc, uwagi bym nawet na to nie zwrócił Wyjątek też jest bardzo daleki od nawet nie przejmowania się, ale w ogóle zauważania takich obwieszczeń, ale małżonka przeczytała i zagoniła nas wszystkich do pracy (tak, portret mógł być pracą „rodzinną”!). I tak oto powstał portret może nie najwyższych lotów (bo na bazie odręcznego rysunku Wyjątka, który co tu dużo mówić, zdolności plastyczne odziedziczył w 100% po mnie), ale za to z całą pewnością inny, niż wszystkie 🙂
Mikrofala została już unicestwiona. Bardzo fajna zabawka, majsterkowiczom szczerze polecam 🙂 (oczywiście majsterkowiczom ŚWIADOMYM tego, co robią, świadomym konstrukcji mikrofali i tego, jakie napięcia znajdują się w jej wnętrzu, w niektórych miejscach również po wyciągnięciu wtyczki z gniazdka).
Tu pragnę uspokoić tych zaniepokojonych czytelników, a tych nie mogących się doczekać fajerwerków muszę niestety rozczarować – nie robiłem z mikrofalką nic w klimacie moich niedawno pokazywanych rosyjskich kolegów po fachu, typowe zabawy z mikrofalami mam już zaliczone od dawna, jeszcze w wieku lat nastu (przy użyciu mikrofali nowokupionej wtedy przez rodziców), kasowanie płyty CD, plazma w bańce żarówki – wszystko to już było, nie po to kupiłem tą kuchenkę. Ta poszła niemalże od razu pod topór:
Pomysł na biznes mam: Nauki przedmałżeńskie. Chętni kandydaci do założenia rodziny dostaną od nas listę zakupów oraz dwójkę naszych dzieci i zostaną wysłani na zakupy do supermarketu. Czas trwania zajęć: 90 minut. Jeśli po tym czasie zakupy będą zrealizowane, nasze dzieci będą całe i zdrowe, a narzeczeni będą nadal przekonani, że założenie rodziny i posiadanie dzieci to jest właśnie to, czego pragną od życia, kurs zostanie zaliczony, uczestnicy zaś dostaną od nas certyfikat zaświadczający FAKTYCZNĄ gotowość do bycia rodzicami.
Opłata za kurs: GRATIS!!! (po cichu dodam, że za te 90minut plus czasy dojazdów spędzone bez dzieci, w ciszy i spokoju gotów byłbym nawet dopłacać).
PS: tak, właśnie wróciliśmy z zakupów…
Zainspirowany niedawnym wpisem na temat składnicy złomu i skarbów, jakie na niej można znaleźć nie wytrzymałem i w końcu zakupiłem sobie wymarzoną mikrofalkę. Za całe 10zł 😀
Urządzenie ewidentnie z jakiejś wyprzedaży w GB, sprzedawane wtórnie przez prywatną osobę w Polsce, ale albo osobie coś się pomyliło, albo niegramotnie podchodziła do sprawy i nie potrafiła uruchomić urządzenia (faktem jest, że model obsługuje się dość nielogicznie), bowiem urządzenie zakupiłem jako niesprawne, okazało się być natomiast w pełni sił i całkowicie dobre, jedyna bolączka to brak talerza. Nie po to jednak kupiłem złoma, żeby go teraz naprawiać, ooo nieeeee
Się ostatnio zmailowałem z kolegą na temat trawienia płytek i przewinął się w dyskusji temat urządzenia do wspomagania tego procesu. Zorientowani wiedzą, niezorientowanym dopowiem, że trawienie trwa od kilku minut do godziny i wymaga najlepiej ciągłego mieszania roztworu trawiącego, najlepiej równolegle z jego podgrzewaniem. Jak sobie z tym amatorzy-elektronicy radzą? Różnie.