No nie ma czasu, kruca bomba, na nic nie ma czasu. Niestety (albo i stety, zależy od której strony na to spojrzeć), u mnie w pracy skończyło się lenistwo, gdzie dniami całymi zajmowałem się prywatnymi projektami, bądź wręcz oglądałem filmy. I żeby nie było, że robiłem to kosztem roboty, pracuję jako „wsparcie techniczne”, jeśli akurat nie ma czego wspierać, to będąc w pracy „jestem w gotowości”. A będąc w gotowości robię co chcę 🙂 Czy może raczej robiłem, bo jak wspomniałem, ten czas się mi trochę skończył, teraz albo mnie w domu nie ma, bo siedzę gdzieś na drugim końcu świata (bywa, że w sensie dosłownym), albo nawet jak jestem na miejscu, to mam co robić. NIe będę się rozpisywał, gdzie służbowo teraz bywałem i co oglądałem, jako ilustracja niech wystarczy obrazek z mojej aktywności zarejestrowanej przez google w bieżącym roku:
Wraz z nasycaniem się polskiego rynku telekomunikacyjnego Fastlinkiem, zaczęły się u nas wielkie przemiany w biznesie, przemiany, które w moim odczuciu były początkiem wieloletniej zapaści branży telekomunikacyjnej. Krótko mówiąc – dopadł nas korpowirus.
Znaczy, oczywiście, na pewno nie mam racji, nie rozumiem mechanizmów, jakimi się rządzi nowoczesny rynek, oceniam rzecz z subiektywnego, wąskiego punktu widzenia, nie dostrzegając szerszej perspektywy i tak dalej, niemniej… niemniej tak właśnie to widzę. Czytaj dalej
Ponieważ część 13 miała być o wtopach i potknięciach, a nie zmieściło się w jednym wpisie, stąd ten nietypowy numerek. Bo jak ma być o pechu, to będzie. Konkretnie, będzie o anonsowanej już wczoraj największej i najgrubszej wtopie, z którą miałem do czynienia osobiście 🙂 Czytaj dalej
Jak pisałem ostatnio, DefectLink w warunkach wielkomiejskich kompletnie się nie sprawdził. Cóż, malutka moc emisji w połączeniu z własnościami pasma, w którym wynalazek działał wymuszały bezpośrednią widoczność anten oraz niezbyt wielką odległość między stacją bazową a abonencką. Nasi podwykonawcy robili, co mogli, anteny abonenckie grupowali i wieszali po kilka w miejscach, gdzie sygnał był, a potem przewodem sprowadzali do poszczególnych abonentów, to jednak rodziło inne problemy, od estetycznych począwszy, na technicznych skończywszy. Dodatkowo doszły problemy, o których handlowcy reklamujący Dectlinka jako technologiczną rewolucję nie wiedzieli, bądź zapominali powiedzieć: przez taką linię telefoniczną nie działały faksy (a faks był wtedy podstawą działania każdej firmy), a na domiar złego… no co tu dużo mówić, nie był to stabilny i bezawaryjny system.
We Wrocku więc kariera Dectlinka zakończyła się na tych trzech lokalizacjach, ale na Wrocławiu świat się przecież nie kończył, musiały być rejony wręcz stworzone do takiego systemu. Jakby wzięte żywcem z broszurki handlowej: niewielka, nisko zabudowana aglomeracja, wioska powiedzmy i obok niej dyskretny maszt, najlepiej stojący na naturalnym wzniesieniu terenu, akurat pokrywający zasięgiem całość. Ktoś z naszych handlowców najwyraźniej myślał tą samą drogą, też zastanawiał się, skąd by tu żywcem ten sam scenariusz skołować, może jeszcze dumał nad tym przy piwie marki Żywiec. I stało się, oświeciło go. Żywiecczyzna!
Na ogólnie rozumianą tematykę druku 3D to ja tak w ogóle jestem obrażony. Może nie śmiertelnie, czego dowodem niniejszy wpis, ale żal odczuwam i zacznę może od jego wylania. Otóż żal mój bierze się stąd, że sam pomysł technologii druku 3D, to ja sobie w ramach myślenia o niebieskich migdałach wymyśliłem daleko przed pojawieniem się takich drukarek w formie ogólnodostępnej i w czasach, gdy nawet wierny czytelnik Młodego Technika o takim cudzie nie słyszał (ciężko mi teraz zlokalizować to dokładniej w czasie, ale ostrożnie bym obstawiał przełom lat 80/90), w związku z czym obecnie uważam tą technologię za „moją” i ubolewam, że świat nawet o tym nie wie, że bezprawnie z cudzego pomysłu korzysta 😀
Druk 3D wymyśliłem niemal dokładnie tak, jak on obecnie wygląda, z dokładnością do całej idei plottera nakładającego warstwa po warstwie zespalający się materiał. Tyle mojego, że obecne drukarki cały czas jeszcze cieniują materiałami nakładanymi w kiepskiej rozdzielczości na gorąco bądź chemoutwardzalnymi, a nie wpadli jeszcze na zbudowanie drukarki w wymyślonej wtedy przeze mnie formie najbardziej zaawansowanej: wydruku robionego na poziomie atomowym, z pojedynczych cząstek materiału, przyspieszanych i nakierowywanych elektrostatycznie, „sklejanych” zaś normalnie siłami oddziaływań międzycząsteczkowych. Co prawda technologia taka rodzi kilka problemów do rozwiązania (choćby energetycznych, co mianowicie miałoby się stać z energią przyspieszonej cząstki po jej wstrzeleniu na pozycję), ale to drobiazgi są. W każdym razie, jeśli coś takiego się na świecie pojawi, to uprzejmie proszę o niezapominanie o mnie tym razem 😉 Bo fakt, że wtedy, te 25 lat temu swego pomysłu nie tylko nigdzie nie opublikowałem, ale nawet nie opisałem w Tajnym Zeszycie „Moje Wynalazki” nie zmienia faktu, że on jest mój i koniec!
Najpierw o laniu cydru. Miał być na Dzień Dziecka i w zasadzie był, tylko napisanie o tym jakoś nie wyszło w porę. Degustacja jak najbardziej się odbyła i zakończyła się pełnym sukcesem!
Zdjęcie zrobione już w trakcie degustacji, dlatego i piana zdążyła opaść i kieliszki takie jakieś „używane” 😉 Wybaczcie brak artystycznych zdjęć z pianką i z błyskiem światła na boku krystalicznie przejrzystego kieliszka, ale otwierając i rozlewając ten cydr myślałem raczej o tym, jak będzie smakował, a nie jak z jego pomocą atencję w internetach zdobywać 🙂
Sobota:
Piękna pogoda, słońce, ciepło… aż się chce z domu wyjść. Wyszliśmy zatem, całą rodziną na piknik naukowy (jak co roku), tamże spędziliśmy trochę czasu i z powrotem do domu. Tutaj szybkie ogarnięcie się, ciuchy robocze i oczywiście, ponieważ pogoda piękna, za się zabieram za kończenie klombu. Naszykowałem sobie wszystko i cudem jakimś nie zacząłem od rozmieszania zaprawy, tylko zająłem się czymś innym na chwilę. Nawałnica, jaka się rozpętała kilka minut później kładła nam szczyty co cieńszych drzew do poziomu 🙁 Oczywiście o robieniu klombu nie było mowy…
No nie wiem….
To a’propos dyskusji spod poprzedniego wpisu. Klomb fotografowany nie z przykucu, jak przy tamtej fotografii, a z normalnej pozycji. Cembrowina na jednej warstwie cegieł wydaje się za niska moim zdaniem.
(nie, nie ma błędu. „Renament” podobnie, jak „Wyszłem do biura”, to stałe związki frazeologiczne, pochodzące z tekturek wywieszanych na sklepowych drzwiach w zamierzchłych czasach 😉 )
Trochę zaszłości się pojawiło do wyjaśnienia, na co pora jest tym bardziej właściwa, że coś mi ostatnio kolano szlag trafił i i tak niczego większego nie mogę robić, w zasadzie, jak mi ortopeda zalecił, mam zakaz klęczenia. Co jest tym bardziej przykre, że właściwie wszystkie prace, jakie miałem zaplanowane na nadchodzący okres, klęczenia wymagają: kostka przed śmietnikiem, krawężnik, cembrowina wokół klombu, nawodnienie skończyć, wylewka na tarasie, płytki potem… no szlag by to!!!!. Ale do rzeczy:
Sprzątałem pozostałości po brukarzach. Przerzucałem pozostałą kostkę i obrzeża (w sumie dobrze ponad tonę) w jakieś miejsce, w którym mogą spoczywać na bliżej nieokreślone „później”. Przerzucałem palety w miejsce, z którego będą zabrane (bydlaki po 30-40kg każda). I jeszcze woziłem piasek taczką. Aktualnie nie żyję. Nie żyjąc nie piszę. Amen.
PS: zdolny spirytysta na gwałt potrzebny.
PS2: czy to normalne, że po śmierci tak w krzyżu łupie?