Najpierw o laniu cydru. Miał być na Dzień Dziecka i w zasadzie był, tylko napisanie o tym jakoś nie wyszło w porę. Degustacja jak najbardziej się odbyła i zakończyła się pełnym sukcesem!
Zdjęcie zrobione już w trakcie degustacji, dlatego i piana zdążyła opaść i kieliszki takie jakieś „używane” 😉 Wybaczcie brak artystycznych zdjęć z pianką i z błyskiem światła na boku krystalicznie przejrzystego kieliszka, ale otwierając i rozlewając ten cydr myślałem raczej o tym, jak będzie smakował, a nie jak z jego pomocą atencję w internetach zdobywać 🙂
Sobota:
Piękna pogoda, słońce, ciepło… aż się chce z domu wyjść. Wyszliśmy zatem, całą rodziną na piknik naukowy (jak co roku), tamże spędziliśmy trochę czasu i z powrotem do domu. Tutaj szybkie ogarnięcie się, ciuchy robocze i oczywiście, ponieważ pogoda piękna, za się zabieram za kończenie klombu. Naszykowałem sobie wszystko i cudem jakimś nie zacząłem od rozmieszania zaprawy, tylko zająłem się czymś innym na chwilę. Nawałnica, jaka się rozpętała kilka minut później kładła nam szczyty co cieńszych drzew do poziomu 🙁 Oczywiście o robieniu klombu nie było mowy…
Robię właśnie wielkie porządki w opróżnianym z powodu sprzedaży domu po moich dziadkach. Domu, w którym jako dzieciak spędzałem każde wakacje i niemal każdy dzień wolny, tamże jako małe dziecko zyskiwałem podwaliny pod swe ogólnotechniczne zainteresowania, szkolony byłem od małego przez dziadka – przedwojennego mistrza budowlanego, za czasów PRLu aż do emerytury budującego Polskę Ludową, dziadka, którego do dzisiaj wspominam jako osobę, która przy pomocy kawałka drutu i paru gwoździ byłaby w stanie naprawić pewnie i prom kosmiczny amerykanom. Może nie byłby idealny, ale okręcony drutem skręconym mocno „na dugę”, i z płytkami (tymi, co odpadały) poprzybijanymi raz przy razie przy pomocy papiaków, może przez kawałek wyklepanej młotkiem blachy z odzysku, żeby było solidniej, na pewno by się trzymał kupy 😀
W tymże domu jako kilkulatek zwichnąłem sobie rękę w łokciu (spadłem z drabiny, a jakże), również jako kilkulatek asystujący dziadkowi przy tynkowaniu ściany, mało przez tegoż dziadka nie zostałem zamordowany, ponieważ kiedy dziadek skończył zacierać ścianę i poszedł gdzieś, niżej podpisany złapał za pacę i też zaczął zacierać… (udało mi się odparzyć ze dwa metry kwadratowe świeżego tynku).
Jako starsze dziecię tamże miałem swój pierwszy warsztat, tamże dorobiłem się posiadanej do dziś blizny na lewej dłoni (niewarta wspominania przygoda z przetapianiem szkła w opalanym koksem piecu CO), tamże miałem też całe mnóstwo innych przygód, na temat których w zasadzie książkę możnaby napisać.
Żeby już nie zanudzać, przejdę (wreszcie) do rzeczy: otóż natrafiłem na dwie ze swoich dawnych konstrukcji. Konstrukcje owe trafiły tam, gdzie ich miejsce, ale na pamiątkę zdjęcia zrobiłem 🙂
Po pierwsze: zasilacz. To miał być (i przez kilka lat był!) zasilacz nad zasilacze, z parametrami, które osoby zorientowane mogą sobie same zobaczyć na płycie czołowej. Nie, nie mam pojęcia, na jakie licho był mi potrzebny zasilacz do 50V, wtedy uznałem, że tyle trzeba. I 3A. Trafo 150W wewnątrz pochodziło z któregoś z Rubinów (chyba 202), oczywiście zostało samodzielnie przewinięte! Obudowa gięta z blachy aluminiowej, napisy tuszem od szablonu, po całości zalakierowane lakierem bezbarwnym. Oznaczenie „HMS 09c” coś znaczyło. Wybaczcie, za diabła nie pamiętam już, co, pamiętam tylko, że miałem specjalny zeszyt, w którym przechowywałem schematy i opisy swoich wynalazków, tamże miałem tabelę, gdzie urządzenia były podzielone na kategorie, podkategorie i od nich brały się kolejne literki – no tak sobie wymyśliłem w nastoletniej łepetynie, że tak będzie mądrze i profesjonalnie 🙂
Płyta czołowa, mocno brudna, ale widać, o co chodzi. I tak, wiem, że „labolatoryjny” pisze się inaczej. Wtedy nie wiedziałem, za błędy ortograficzne sprzed 30 lat nie odpowiadam! 😉
Się ostatnio zmailowałem z kolegą na temat trawienia płytek i przewinął się w dyskusji temat urządzenia do wspomagania tego procesu. Zorientowani wiedzą, niezorientowanym dopowiem, że trawienie trwa od kilku minut do godziny i wymaga najlepiej ciągłego mieszania roztworu trawiącego, najlepiej równolegle z jego podgrzewaniem. Jak sobie z tym amatorzy-elektronicy radzą? Różnie.
I tyle w temacie. Brak pokrycia dachu, komina, barierek, obramowania drzwi, okiennic oraz rozety na szczycie kalenicy. Od wczoraj prócz koloru przybyło również kilka detali wykończeniowych, z deskami „wiatrownicami” (na brzegach dachu) na czele. No i jeszcze może z jedną warstwę impregnatu na całość dam.
Dziś skończyłem dach. Oczywiście, zgodnie z wszlekimi regułami sztuki budowlanej, na szczycie dachu została zatknięta wiecha. W roli wiechy wystąpiło pierwsze zielsko, które się pod rękę nawinęło, lebioda, czy inne diabelstwo, wybaczcie, nie miałem głowy do wicia wianków, symbol się liczył!
Urlop z młotkiem w garści – to jest to, co tygryski lubia najbardziej! I choć co prawda akurat do tygrysa to mi jest tak nie bardzo, to nie ukrywam, że taka forma spędzania urlopu odpowiada mi chyba najbardziej 🙂
Weekend spędziliśmy u rodziny, dlatego domek stał sobie odłogiem, ale dziś udało mi się nadgonić. Skończyłbym ten dach, gdyby nie zabrakło materiałów, trzeba kupić. Na chwilę obecną zaś, chałupka prezentuje się tak:
Dla odmiany od dniesień na temat budowy domku na kuniej łapce historyjka z Łajzą (lat 5) w rolach głównych.
Wyobraźcie sobie: dość uroczysta kolacja z oakzji urodzin dziadka rzeczonego Łajzy, dorośli siedzą przy stole, rozmawiają o jakichś nudnych pierdołach, dziecię znudzone śmiertelnie postanowiło w końcu rozruszać towarzystwo. Celem rozruszania całkowicie spontanicznie i bez zbędnych zapowiedzi odśpiewał ni stąd ni zowąd pełnym głosem piosenkę:
Pójdźmy wszyscy do lodówki
po kiełbasę i parówki
powitajmy anananasa
co nam biega na golasa.
Tak, wiem, porządni rodzice powinni dziecko skarcić, wytłumaczyć, że była to piosenka niesmaczna, nie na miejscu i w ogóle. Ale cóż, nie daliśmy razy. Całkowicie niepedagogicznie popłakaliśmy się wszyscy ze śmiechu. Śledztwo odprawione potem wykazało, że Łajzę piosenki tejże nauczył Wyjątek, a ten z kolei zna ją od swojego kolegi ze szkoły. Tu śledztwo umarło. A piosenkę utrwalam ku pamięci. Dorośnie, zacznie dziewczyny sprowadzać, będzie o czym opowiadać 😀
Słuchajcie, czy jeśli pięcioletnie dziecię całkowicie samodzielnie i dość… hmmm… asertywnie zwabia do siebie sześcioletnią sąsiadkę z posesji obok, po czym jak gdyby nigdy nic proponuje jej zostanie na noc, nie kryjąc intencji („możesz spać w moim łóżku”) i planując nawet takie drobiazgi, jak piżama („jak nie masz piżamy, to pożyczę ci swoją”), to jako ojciec dziecięcia powinienem być dumny, czy raczej się martwić? Bo kurczę, generalnie własnemu dziecku zazdroszczę, ja sam nigdy tak śmiały nie byłem, ale z drugiej strony jednak… nie wiem, nie wiem sam, co o tym myśleć 😉
A do domku wracając – po pracy dziś złapałem się za strugarkę i przygotowałem kantówkę na słupy zewnętrzne i oczepy oraz przerobiłem wyciągniętą z samego dna sterty pobudowlanej grubą deskę (35mm) na kompletne schody wejściowe. Znaczy, materiał na nie 🙂 Muszę teraz na spokojnie podumać w pracy (oczywiście, o ile prześladujący mnie ostatnio i nie dający spać w pracy Australijsko-Nowozelandzko-Izraelski kartel sie zlituje i da chwilę wytchnienia), czy jest sens takie cienkie kantówki łączyć w narożnikach na złącza ciesielskie, czy jednak dać sobie spokój i pionowe słupy pomocować normalnie, blaszkami. Zrobienie tego na czopach nie powiem, kusi, ale bez przesady, u licha. Wg internetów, takie połączenie powinno wyglądac jak na obrazku:
Buduje się chałupka na całego. Dziś od rana z młotkiem w ręku ciągnąłem coś, co według tradycyjnej budowlanej nomenklatury nijak inaczej nie da się nazwać, niż stanem zero 🙂
Pierwej jednak trzeba było dorobić do konstrukcji nośnej miecze. Oczywiście po wczorajszych doświadczeniach z czopami, do mieczy nawet nie próbowałem podejść z innym sposobem łączenia. Sporo tego było, ale poszło dość sprawnie, gniazda w nogach, czopy w mieczach, zaciosy na drugich końcach mieczy, oto efekt końcowy: