Pogody brak, ciągle leje, w krzyżu strzyka, niewiele się robi, to i niewiele się pisze, ale o jednym muszę.
Powoli, powoli, ale skutecznie ciągnę temat nawadniania i na tapetę wszedł wreszcie jakiś sterownik do tegoż. Platforma, w oparciu o którą sterownik miał być zbudowany to już z dawna anonsowany Raspberry Pi, zagwozdką jednak się okazało, co na nim postawić, by działało to jak należy. Napisać soft od zera, jak to do tej pory robiłem – w przypadku malinki trochę nie czułem się na siłach, chciałem więc bazować na gotowych rozwiązaniach rozwijanych w sieci. Hardware póki co zostało podłączone prowizorycznie:
Zasilacz z częścią wykonawczą po lewo, był juz omawiany, po prawo prowizorycznie zawieszona i podłączona malyna 🙂
Początkowo próbowałem swoje nawodnienie ogarnąć przy pomocy projektu nettemp, nie leżało mi to jednak jakoś. Odkryciem wielkim zaś okazała się być podsunięta mi przez kolegę czeska myśl techniczna – otwarty projekt automatyki domowej: Domoticz 😀
Czeska myśl techniczna – stwierdzenie to może wywoływać uśmieszki i kojarzyć się z czeskim filmem raczej, ale w tym wypadku zupełnie niesłusznie, Domoticz to prawdziwa re-we-la-cja!!!! Ja go dopiero zaczynam poznawać, ogromnego mnóstwa rzeczy o nim nie wiem i wciąż borykam się z podstawami podstaw, ale nawet w ramach podstaw udało mi się zrobić coś takiego:
Tylko kilka butelek, bo to próbna partia, tylko dla sprawdzenia, czy jest sens tego robić więcej. Cydr jako taki bardzo oboje z małżonką lubimy, jeśli ten wyjdzie, to zrobię ilość bardziej słuszną 🙂
A czy wyszedł – jakoś na dzień dziecka powiem 🙂
PIP ¹
Nie chichot z zaświatów a pisk z zaświatów właściwie.
Najpierw bardzo proszę się cofnąć w czasie o 5 lat z okładem i zapoznać się z tą oto relacją z mego Dziennika Budowy. Tą i początek następnej (następnej mojej).
I teraz wracamy do teraźniejszości:
Pisałem wczoraj o konieczności doprowadzenia LANu do piwnicy. A ponieważ od samego pisania LAN do piwnicy się nie dociągnie, wczoraj po pracy postanowiłem się za to zabrać. Stosowny zwój kabla na strychu znalazłem, otworzyłem wejście do szachtu instalacyjnego i biorę się za remanent peszli „rezerwowych” (no tych ułożonych na okoliczność przewodów, które mi do głowy nie przyszły na etapie robienia instalacji):
– tu peszel na zewnątrz,
– ten niebieski to do salonu pod telewizor,
– drugi niebieski to pewnie do mnie do warsztatu,
– ten… kurcze, nie pamiętam, ale do niego jakieś kable wchodzą, to on na pewno nie będzie rezerwą.
– moment… coś mnie się nie zgadza. Zewnętrzny, salon, warsztat, zewnętrzny, salon, warsztat. A GDZIE JEST PESZEL Z PIWNICY, JA SIĘ GRZECZNIE, TAKA JEGO MAMUSIA, PYTAM????????
Sobota:
Piękna pogoda, słońce, ciepło… aż się chce z domu wyjść. Wyszliśmy zatem, całą rodziną na piknik naukowy (jak co roku), tamże spędziliśmy trochę czasu i z powrotem do domu. Tutaj szybkie ogarnięcie się, ciuchy robocze i oczywiście, ponieważ pogoda piękna, za się zabieram za kończenie klombu. Naszykowałem sobie wszystko i cudem jakimś nie zacząłem od rozmieszania zaprawy, tylko zająłem się czymś innym na chwilę. Nawałnica, jaka się rozpętała kilka minut później kładła nam szczyty co cieńszych drzew do poziomu 🙁 Oczywiście o robieniu klombu nie było mowy…
Czytaci, a zwłaszcza czytaci znający Świat Dysku Pratchetta zapewne skojarzą tytuł niniejszego wpisu. Nieczytatym już wyjaśniam, że O’Bóg to bóstwo samoistnie stworzone w odpowiedzi na liczne modły wiernych, połączone sytuacją (ciężki kac) i wymawianymi wtedy najczęściej słowami modlitwy: „o Boże!”. (…tak, wiem. Ale proszę pamiętać, że Pratchett był Brytyjczykiem, nie Polakiem). Bóg kaca w swej personifikacji cierpiał na wszystkie efekty uboczne kaca razem wzięte i za największego swego wroga uważał boga imprez i pijaństwa, który z kolei cieszył się wszystkimi pozytywnymi stronami wymienionych.
Nie, tym przydługim wstępem nie chcę zasugerować, że długi weekend spędziłem strasząc ceramikę łazienkową, a wcześniej bawiąc się do oporu. Chodzi mi bardziej o to, że przez ostatnie w sumie dwa tygodnie też chyba jakieś bóstwo stworzyłem. Tylko takie bardziej polskie bóstwo, mam wrażenie. Moje bóstwo z całą pewnością ma w swej opiece brukarstwo, ortopedię, niepogodę i Nową Zelandię. A i jeszcze jedną panią katechetkę, ale to już mniejsza. (O Nową Zelandię też mniejsza, tyle napiszę, że 2 maja pracując z domu musiałem się tam do nich dostać i zajęło mi to duuuuuuuóóóóuuużo czasu, dużo więcej, niż liczyłem).
No nie wiem….
To a’propos dyskusji spod poprzedniego wpisu. Klomb fotografowany nie z przykucu, jak przy tamtej fotografii, a z normalnej pozycji. Cembrowina na jednej warstwie cegieł wydaje się za niska moim zdaniem.
(nie, nie ma błędu. „Renament” podobnie, jak „Wyszłem do biura”, to stałe związki frazeologiczne, pochodzące z tekturek wywieszanych na sklepowych drzwiach w zamierzchłych czasach 😉 )
Trochę zaszłości się pojawiło do wyjaśnienia, na co pora jest tym bardziej właściwa, że coś mi ostatnio kolano szlag trafił i i tak niczego większego nie mogę robić, w zasadzie, jak mi ortopeda zalecił, mam zakaz klęczenia. Co jest tym bardziej przykre, że właściwie wszystkie prace, jakie miałem zaplanowane na nadchodzący okres, klęczenia wymagają: kostka przed śmietnikiem, krawężnik, cembrowina wokół klombu, nawodnienie skończyć, wylewka na tarasie, płytki potem… no szlag by to!!!!. Ale do rzeczy:
Zzzzalane! Całkiem zalane! II… i ten… i szlus!
Dynks do odpowietrzania rury ssawnej pokazany w ostatnim wpisie załatwił sprawę całkowicie i pozwolił na bezproblemowe wypełnienie rury wodą. Kwestia tylko pobiegania: do piwnicy, by podłączyć do króćca napełniającego rurkę z wodą „z kranu” i tąże wodę puścić; do studni, by otworzyć kurek odpowietrzający i poczekać, aż przestanie „parskać” a popłynie woda równym strumieniem, zakręcić kurek, zamknąć studnię, przebiec się do piwnicy, zakręcić napełnianie wodą, zamknąć króciec napełniający i już, finito, gotowe! Jeśli instalację trzeba będzie na zimę z wody opróżniać, być może dorobię tu jakiś elektrozawór i cały proces zautomatyzuję, póki co będzie tak, jak jest.
Tak wygląda dynks do odpowietrzania zamontowany w studni, na rurze:
Wspomniany ostatnio hydrofor jednak okazał się być nie taką prostą sprawą, jak się wydawało. Niby zasada działania hydroforu dla każdego technicznie rozgarniętego człowieka jest oczywista do bólu i nie powinno być żadnych problemów z samodzielnym wykonaniem, a jednak problem się pojawił. Problem z gatunku oczywistych, jak już się o nich wie. Jak się nie wie… to się człowiek dowiaduje, w trudzie i znoju. Cóż, taki już los osób, które się uparły, że coś chcą zrobić same, nawet ucząc się na błędach.
Oto i wspomniany hydrofor w obecnej fazie:
Deklarowałem co prawda ostatnio, że aktualnie nie żyję, ale niestety, w korpoświecie nie ma miejsca na takie błahe problemy, jak zgon pracownika. Pracownik ma przyjść do roboty, stawić się jak codzień na Mordorze i realizować targety, maczować tabele, analizować pałerpointy i przede wszystkim dbać o wspólną przyszłość korporacji! O samorozwój! Widzieć ścieżkę swej kariery! Kreatywnie podchodzić do problemów! (i mniejsza o to, że 3/4 z tego w pracy nie robię, moje korpo jest czysto techniczne i pozbawione większości korporacyjnych bezsensów, a mój manager nie dość, że targetów nie narzuca, to nawet w krawacie nie chodzi, fakt jednak pozostaje faktem: trzeba było się dziś zwlec i przyjść do roboty, o!)
Echhh…. ja chcę z powrotem do mej piwnicy! Tamże pojawił się już zarys hydroforu: