Po lekkiej retrospekcji związanej z historią phreakingu, czas na powrót do chronologii. Jak wspominałem w części piątej, pożegnawszy się z TPSA zatrudniłem się w czymś, co na dobrą sprawę było firmą Siemens, choć formalnie nazywało się toto jeszcze wtedy ZWUT S.A. Zatrudniając się wiedziałem co prawda, że będę jeździł w delegacje, nie dotarło jednak do mnie wtedy jeszcze, że ja na te delegacje będę jeździł non-stop przez ładnych kilka lat. Tak więc przeprowadzkę do Stolycy rozpocząłem od poszukiwania jakiegoś kąta do spania. Wynajem samodzielnego mieszkania szybko wybiło mi z głowy kilka telefonów do oferentów takich okazji, niestety, ale czynsz niewiele mniejszy od mej pensji całkowicie dyskwalifikował ten pomysł. Studenckiego rynku mieszkaniowego wtedy jeszcze nie odkryłem, zacząłem więc poszukiwania od pokoi do wynajęcia.
Na początek kopnęła mnie szara rzeczywistość, znana każdemu, kto próbował coś wynajmować, zapewne w dowolnym większym mieście: nieaktualne / za cenę sugerującą, że będę mieszkał w pałacu sułtana / „pokój” w stylu Leszkowego lokum „przy babci” z pamiętnego filmu „Daleko od Szosy” / agencja wynajmu, która ma „dużo ofert” i udostępni je za bezzwrotną opłatą 100zł (teraz to jest chyba nielegalne, wtedy było normalną praktyką i najczęściej okazywało się, że większość ofert jest wyssanych z palca bądź nieaktualnych). Prawie już byłem zdecydowany na pokoik „przy babci”, która z góry zastrzegła, że światła za długo palić nie wolno, że myć zbyt późno się nie wolno, wody spuszczać wieczorem też nie, z kuchni korzystać jedynie w wyjątkowych przypadkach i ŻADNYCH gości, ZWŁASZCZA kobiet ona sobie nie życzy, kiedy znalazłem całkowitym przypadkiem to cudo:
Dziś będzie odcinek specjalny. Zainspirowany podsuniętym mi przez kolegów z wątku Słupki, szafy i przyłącza kablowe telefonii stacjonarnej – dyskusja opowiadaniem phreakerskim „Sygnał Czasu” postanowiłem bowiem podzielić się tym, co sam wiem o temacie. Opisane niżej wydarzenia pochodzą co prawda sprzed ponad 20 lat i już dawno się przedawniły jako wykroczenie czy przestępstwo, ponieważ jednak miałem już okazję prowadząc działalność blogową przekonać się, że zawsze się znajdzie jakaś nadwrażliwa i/lub życzliwa osoba (znaczy, podpisująca się: „życzliwa osoba”), na wszelki wypadek zacznę od zastrzeżenia, że niżej opisane wydarzenia stanowią fikcję literacką, powstały na podstawie opowieści zasłyszanych w trakcie imprez studenckich od osób, których personaliów nie znałem, bądź obecnie nie jestem sobie w stanie przypomnieć, amen. Przedstawiam zaś te historie jako ich bohater, „bo tak”, gwiazdorstwo mnie dopadło, powiedzmy.
Otóż, były lata wczesne 90-te, jeszcze sporo przed opisywanymi wcześniej w „Historii Telekomunikacji” sytuacjami. Byliśmy na studiach, mieliśmy akurat po tyle lat, by czuć się strasznie dorośle i dojrzale i mieć gotowe rozwiązanie na każde zło otaczającego nas świata. W tym częsty w takim wieku instynkt Robin Hooda, czy tam Janosika. Właśnie 20latki najczęściej „walczą z systemem” jeżdżąc na gapę, podrabiając bilety miesięczne, czy też właśnie usiłując z większym czy mniejszym powodzeniem korzystać za darmo z telefonów. Oczywiście nigdy nie chodzi o to, że przeciętny dwudziestolatek zwykle groszem nie śmierdzi, bo (zwłaszcza jako student) cały czas wisi na garnuchu rodziców, ewentualnie najwyżej coś tam sobie dorabia na boku (tak, wiem, że bywały wyjątki, chodzi o regułę), zawsze do takiego jakby nie patrzeć okradania instytucji jest dorobiona jakaś teoria w myśl której to on jest ten dobry, a instytucja zła. Bo nie daje dzwonić za darmo albo choć za pół darmo. A student dzwonić musi. Do domu (kochane pieniążki przyślijcie rodzice), do dziewczyny, do drugiej dziewczyny, do trzeciej dziewczyny, do kumpla, czy ot choćby tak, dla sportu.
Moje kontakty z phreakerstwem rozpoczęły się za sprawą pewnego Darka. Szczerze mówiąc nie pamiętam szczegółów samych początków, czy to on zaczął temat, czy też ja usłyszawszy gdzieś coś usiłowałem zabrylować w towarzystwie wiedzą, a facet podjął temat, w każdym razie to za jego sprawą zasłyszana teoria zamieniła się w regularnie stosowaną praktykę. Człowiek był kochliwy, potrzeby telefoniczne miał duże i temat drążył co sił.
Najczęściej wtedy spotykanym u nas automatem telefonicznym była stara „mydelniczka”, czyli AW-652:
(zdjęcie autorstwa Nero541 z forum elektroda.pl)
Historia telekomunikacji historią telekomunikacji, ale życie toczy się dalej, prawda? W międzyczasie taras Domu w Lesie się robił. Aż do teraz bowiem miał on dość smętną formę betonowego klepiska w formie pierwotnie pozostawionej nam przez budowlańców. Klepisko owo były przeznaczone do zapłytkowania, jednak było to o tyle kłopotliwe, że klepisko miało pewien mały defekt. Mianowicie: taki taras powinien być wylany ze spadkiem. No i ten spadek…. miejscami go nie było wcale, perfekcyjny poziom był uzyskany, a w jednym obszarze, starannie wybranym tuż przy drzwiach tarasowych – spadek był. Ujemny…
W TPSA, jak ostatnio wspominałem, przepracowałem tylko 6 miesięcy. Bądź aż 6 miesięcy, zależy jak na to patrzeć. Ale mniejsza o to, moja pisanina ma być historią telekomunikacji, nie Jarka.P żali do całego świata 🙂
Pożegnawszy się z tepsą przez kilka tygodni byłem bezrobotny, a że akurat były wakacje, ja zaś zobowiązań nie miałem żadnych, to używałem sobie. Ot, rozsyłałem jakieś CV, nawet jakieś pomysły na własny biznes miałem (które nigdy z fazy pomysłu nie wyszły), aż wreszcie któregoś dnia kolega z roku wspomniał, że ktośtam od nas „do simensa poszedł”. I że tam przyjmują wszystkich jak leci, dobrze płacą, dają służbowe samochody i mieszkania służbowe nawet zapewniają! Oczywiście, że się zainteresowałem, kto by się nie zainteresował, prawda? Troszeczkę co prawda mi bruździł fakt, że była to praca w samej stolicy, ja zaś wtedy mieszkałem z rodzicami w niedużym mieście jakieś 100km od Warszawy, jednakże nie był to dla mnie wielki problem. Usamodzielnić się już chciałem, poza tym w moim mieście wtedy szalało bezrobocie największe w województwie (główny pracodawca na cały region, jedne z większych zakładów przemysłowych w Polsce zostały chwilę wcześniej „sprywatyzowane”, głównie przy pomocy wielu ciężarówek, a potem iluś kłódek), w pobliskich większych miastach nie udało mi się znaleźć innej, sensownej pracy, a że w domu nic mnie właściwie nie trzymało, postanowiłem zaryzykować. Kolega udostępnił namiary, zadzwoniłem, miły pan po drugiej stronie potwierdził, że poszukują inżynierów, bardzo się zainteresował, gdy powiedziałem, że jestem byłym pracownikiem TPSA i poprosił o CV. Wysyłałem je faksem, na poczcie, podobnie zresztą, jak kilka wcześniejszych, do innych firm. Faks wydrukował potwierdzenie, ja zaś przeżyłem lekkie zdziwienie, gdy zamiast spodziewanego „Siemens” zobaczyłem na potwierdzeniu jakiś dziwny i kompletnie mi wtedy nic nie mówiący skrót ZWUT.
(źródło: google streetview, celowo przedstawiam mniej atrakcyjny widok od strony „produkcji” a nie reprezentacyjnego budynku głównego, bo po pierwsze w czasie, gdy się tam zatrudniłem, budynek główny był jeszcze rozebrany do gołej żelbetowej konstrukcji, po drugie, ZWUT a potem „nasza” część Siemensa mieściła się własnie w tej mniej reprezentacyjnej części, w głębi za widoczną na zdjęciu halą)
W ostatnim odcinku opisałem „kabel specjalny” dekorujący mą przełącznicę. Nie był on jednak jedynym nietypowym elementem znajdującym się tamże. Było też trochę sprzętu wydającego mi się wtedy szczytem techniki, a służącego do rozmnażania linii telefonicznych. Tak, właśnie rozmnażania. Bowiem największą bolączką ówczesnej telekomunikacji był ustawiczny brak tychże. „Brak możliwości technicznych” to była najczęstsza odpowiedź otrzymywana na wniosek o założenie telefonu, a gdy pechowi niedoszli abonenci próbowali wyjaśniać, co się za tym stwierdzeniem kryje, tłumaczono im to w sposób jeszcze mniej dla nich zrozumiały: „brak wolnych par”. Cóż, jeśli na jakieś osiedle szedł sobie kabel stuparowy, mógł on obsłużyć stu abonentów. Teoretycznie. Teoretyczny sto pierwszy kandydat na abonenta, choćby się nawet wściekł, telefonu nie otrzymał, bo… bo brakło wolnych par właśnie. Nie było go jak połączyć do centrali.
Zgodnie z obietnicą, w niniejszym odcinku będzie więcej o pomiarach linii. Jak pisałem, najczęściej była to dla mnie kwestia kilku kliknięć w komputerze i poczekania kilkunastu sekund na rezultat. Bywało jednak, że z jakichś przyczyn linii w ten sposób zmierzyć się nie dało, bądź pomiar z jakichś powodów bywał niewiarygodny. Wtedy z pomocą przychodził pomiar tradycyjny. A żeby zmierzyć linię tradycyjnie, trzeba się było do niej najpierw wpiąć. Niemal wszystkie linie abonenckie obsługiwane przez mój oddział kończyły się za moimi plecami, na przełącznicy, którą już pokazywałem w pierwszym odcinku, a żeby było wiadomo, o czym piszę, pokażę ją jeszcze raz:
Na początek, jako uzupełnienie do poprzedniego odcinka dodam jeszcze jedną służbowa rozmowę telefoniczną, która zapadła mi w pamięć, a o której wczoraj zapomniało mi się, może dlatego, że tym razem była to moja wpadka. Tak mam, że jeśli jestem czymś zaaferowany, nad czymś mocno „główkuję”, a jestem sam, to zwykle gadam do siebie. Często przy tym rzucam mięsem, wygłaszam całe przemowy do opornych przedmiotów (że nieożywione? Nieważne, skoro zachowuje się tak wrednie i złośliwie, to nie może być martwe do końca!) i ogólnie, gdyby np. postawić mi dyskretnie za plecami dyktafon w trakcie choćby robienia instalacji w Domu w Lesie pamiętnej zimy 2009/2010 (szczegóły: –> Dziennik Budowy i tamże szukać choćby wpisu na temat opornego wiertła ustawicznie wypadającego z koronki, dość dobrze oddaje klimat), byłaby z tego niezła komedia.
Dla odmiany i dla… powiedzmy ubarwienia mego blogu, zamieszczę sobie bardzo subiektywną historię telekomunikacji widzianej moimi oczami, w świetle mej kariery zawodowej. A ponieważ miała ona (kariera) miejsce akurat na przełomie technologicznym tejże telekomunikacji, mam nadzieję, że będzie to ciekawe.
Miała być dzisiaj ładna pogoda, a przynajmniej tak twierdziła wczorajsza prognoza. Dzisiejsza poranna prognoza już co prawda zapowiadała opady (i zważywszy na to, że od świtu za oknem lało jak z cebra, dziwne by było, gdyby nie), ale od południa miało być już pochmurno, ale sucho. Niestety. Pogoda jest świnia, ciągle leje za kołnierz, robić się nie da, więc w końcu szlag mnie trafił, robotę porzuciłem, a ponieważ dawno już nic nie pisałem, w ramach fajrantu siedzę i stukam. Trochę odsapnę, to pójdę sobie stukać w warsztacie, póki co zaś – podsumowanie.
Na pierwszy ogień – domek na kurzej łapce. No ten wykonany w zeszłym roku, tak w sumie to on jest na czterech łapach. Miał mieć okiennice. I jeden komplet już ma. Drugi komplet, podobnie, jak balustrady i kota na szczycie dachu – też będzie miał. Kiedyś. (może w przyszłym roku?)