Po zapowiedzi z ostatniego wpisu (który, tym samym, należałoby traktować jako pilot serialu), czas na konkrety 🙂
Przez pierwszy tydzień wakacji byłem wraz z rodziną na krótkim urlopowym wyjeździe, po powrocie zaś już czekały na mnie pierwsze paczki:
Obudowa, wycięta z 10mm MDFu na frezarce CNC:
gotowa głowica „drukarska”, w nomenklaturze drukarkowo-3D’owej zwana „hot endem”:
Na ogólnie rozumianą tematykę druku 3D to ja tak w ogóle jestem obrażony. Może nie śmiertelnie, czego dowodem niniejszy wpis, ale żal odczuwam i zacznę może od jego wylania. Otóż żal mój bierze się stąd, że sam pomysł technologii druku 3D, to ja sobie w ramach myślenia o niebieskich migdałach wymyśliłem daleko przed pojawieniem się takich drukarek w formie ogólnodostępnej i w czasach, gdy nawet wierny czytelnik Młodego Technika o takim cudzie nie słyszał (ciężko mi teraz zlokalizować to dokładniej w czasie, ale ostrożnie bym obstawiał przełom lat 80/90), w związku z czym obecnie uważam tą technologię za „moją” i ubolewam, że świat nawet o tym nie wie, że bezprawnie z cudzego pomysłu korzysta 😀
Druk 3D wymyśliłem niemal dokładnie tak, jak on obecnie wygląda, z dokładnością do całej idei plottera nakładającego warstwa po warstwie zespalający się materiał. Tyle mojego, że obecne drukarki cały czas jeszcze cieniują materiałami nakładanymi w kiepskiej rozdzielczości na gorąco bądź chemoutwardzalnymi, a nie wpadli jeszcze na zbudowanie drukarki w wymyślonej wtedy przeze mnie formie najbardziej zaawansowanej: wydruku robionego na poziomie atomowym, z pojedynczych cząstek materiału, przyspieszanych i nakierowywanych elektrostatycznie, „sklejanych” zaś normalnie siłami oddziaływań międzycząsteczkowych. Co prawda technologia taka rodzi kilka problemów do rozwiązania (choćby energetycznych, co mianowicie miałoby się stać z energią przyspieszonej cząstki po jej wstrzeleniu na pozycję), ale to drobiazgi są. W każdym razie, jeśli coś takiego się na świecie pojawi, to uprzejmie proszę o niezapominanie o mnie tym razem 😉 Bo fakt, że wtedy, te 25 lat temu swego pomysłu nie tylko nigdzie nie opublikowałem, ale nawet nie opisałem w Tajnym Zeszycie „Moje Wynalazki” nie zmienia faktu, że on jest mój i koniec!
O rakietach miało być, ale jakoś się nie składało do tej pory. Zatem będzie hurtem. Ale najpierw, na zachętę – platforma startowa wraz z zatankowaną i gotową do startu rakietą na stanowisku, gotowa do odpalenia:
I tak, wiem, że ta rakieta bardziej przypomina butelkę po mineralce, niż rakietę, ale uwierzcie, to JEST rakieta. Naprawdę, nie stateczniki i aerodynamiczny czubek robią z rakiety rakietę 🙂
Rakieta jest napędzana wodą wyrzucaną przez zgromadzone w butelce sprężone powietrze. Cała sztuka wystrzelenia takiej rakiety sprowadza się własnie do tego: jak to powietrze tam wpompować do odpowiedniego ciśnienia.
Miało w następnym wpisie być dużo ciekawych rzeczy, miało być o rakietach, niestety trochę się to rozmyło za sprawą mojej pracy. Ogólnie bardzo ją sobie chwalę, jak już kiedyś pisałem, zasadniczym moim obowiązkiem służbowym jest bycie w gotowości i przynajmniej, dopóki z tego bycia w gotowości nic nie wynika, mam czas by w godzinach pracy robić różne rzeczy, niepomiernie zdumiewające osoby, które w pracy zwykle mają problem z dopiciem do końca kawy zrobionej rankiem. Ale, niestety, coś za coś, nie na samym przeglądaniu internetów mi praca upływa, bywa że z owego bycia w gotowości wynika coś więcej. I wtedy nie ma przeproś, rzuca się np. sobotnie zakupy, rzuca się inne zajęcia i spędza się sobotę nad takimi oto widoczkami:
Tenże konkretny widoczek jest wbrew pozorom bardzo egzotyczny, przedstawia pewne położone tuż nad wybrzeżem Morza Śródziemnego tunezyjskie miasteczko. Na obrazku widzimy zaś, proszę wycieczki, absolutną niemożność pogadania sobie przez telefon przez mieszkańców tegoż miasteczka. Osoby choć odrobinkę zorientowane w tematyce IT są w stanie nawet wypatrzeć na tym screenie przyczynę wspomnianej niemożności 🙂
Zagadka1:
Jeśli działkę o wymiarach 33x36m zalejemy wodą w ilości 130000m3 (tak, stu trzydziestu tysięcy metrów sześciennych) , to posiadłość nasza stanie się tym samym najgłębszym jeziorem w Polsce, czy nie?
Pytam, bo wg konfigurowanego od wczoraj licznika zużycia wody do nawadniania, tyle właśnie wody zostało zużyte podczas wieczornej sesji podlewania. I kurczę, sam nie wiem, kupić akwalung, czy podzielnik impulsów w skrypcie delikatnie podregulować? 🙂 Czytaj dalej
Pogody brak, ciągle leje, w krzyżu strzyka, niewiele się robi, to i niewiele się pisze, ale o jednym muszę.
Powoli, powoli, ale skutecznie ciągnę temat nawadniania i na tapetę wszedł wreszcie jakiś sterownik do tegoż. Platforma, w oparciu o którą sterownik miał być zbudowany to już z dawna anonsowany Raspberry Pi, zagwozdką jednak się okazało, co na nim postawić, by działało to jak należy. Napisać soft od zera, jak to do tej pory robiłem – w przypadku malinki trochę nie czułem się na siłach, chciałem więc bazować na gotowych rozwiązaniach rozwijanych w sieci. Hardware póki co zostało podłączone prowizorycznie:
Zasilacz z częścią wykonawczą po lewo, był juz omawiany, po prawo prowizorycznie zawieszona i podłączona malyna 🙂
Początkowo próbowałem swoje nawodnienie ogarnąć przy pomocy projektu nettemp, nie leżało mi to jednak jakoś. Odkryciem wielkim zaś okazała się być podsunięta mi przez kolegę czeska myśl techniczna – otwarty projekt automatyki domowej: Domoticz 😀
Czeska myśl techniczna – stwierdzenie to może wywoływać uśmieszki i kojarzyć się z czeskim filmem raczej, ale w tym wypadku zupełnie niesłusznie, Domoticz to prawdziwa re-we-la-cja!!!! Ja go dopiero zaczynam poznawać, ogromnego mnóstwa rzeczy o nim nie wiem i wciąż borykam się z podstawami podstaw, ale nawet w ramach podstaw udało mi się zrobić coś takiego:
Tylko kilka butelek, bo to próbna partia, tylko dla sprawdzenia, czy jest sens tego robić więcej. Cydr jako taki bardzo oboje z małżonką lubimy, jeśli ten wyjdzie, to zrobię ilość bardziej słuszną 🙂
A czy wyszedł – jakoś na dzień dziecka powiem 🙂
PIP ¹
Nie chichot z zaświatów a pisk z zaświatów właściwie.
Najpierw bardzo proszę się cofnąć w czasie o 5 lat z okładem i zapoznać się z tą oto relacją z mego Dziennika Budowy. Tą i początek następnej (następnej mojej).
I teraz wracamy do teraźniejszości:
Pisałem wczoraj o konieczności doprowadzenia LANu do piwnicy. A ponieważ od samego pisania LAN do piwnicy się nie dociągnie, wczoraj po pracy postanowiłem się za to zabrać. Stosowny zwój kabla na strychu znalazłem, otworzyłem wejście do szachtu instalacyjnego i biorę się za remanent peszli „rezerwowych” (no tych ułożonych na okoliczność przewodów, które mi do głowy nie przyszły na etapie robienia instalacji):
– tu peszel na zewnątrz,
– ten niebieski to do salonu pod telewizor,
– drugi niebieski to pewnie do mnie do warsztatu,
– ten… kurcze, nie pamiętam, ale do niego jakieś kable wchodzą, to on na pewno nie będzie rezerwą.
– moment… coś mnie się nie zgadza. Zewnętrzny, salon, warsztat, zewnętrzny, salon, warsztat. A GDZIE JEST PESZEL Z PIWNICY, JA SIĘ GRZECZNIE, TAKA JEGO MAMUSIA, PYTAM????????
Czytaci, a zwłaszcza czytaci znający Świat Dysku Pratchetta zapewne skojarzą tytuł niniejszego wpisu. Nieczytatym już wyjaśniam, że O’Bóg to bóstwo samoistnie stworzone w odpowiedzi na liczne modły wiernych, połączone sytuacją (ciężki kac) i wymawianymi wtedy najczęściej słowami modlitwy: „o Boże!”. (…tak, wiem. Ale proszę pamiętać, że Pratchett był Brytyjczykiem, nie Polakiem). Bóg kaca w swej personifikacji cierpiał na wszystkie efekty uboczne kaca razem wzięte i za największego swego wroga uważał boga imprez i pijaństwa, który z kolei cieszył się wszystkimi pozytywnymi stronami wymienionych.
Nie, tym przydługim wstępem nie chcę zasugerować, że długi weekend spędziłem strasząc ceramikę łazienkową, a wcześniej bawiąc się do oporu. Chodzi mi bardziej o to, że przez ostatnie w sumie dwa tygodnie też chyba jakieś bóstwo stworzyłem. Tylko takie bardziej polskie bóstwo, mam wrażenie. Moje bóstwo z całą pewnością ma w swej opiece brukarstwo, ortopedię, niepogodę i Nową Zelandię. A i jeszcze jedną panią katechetkę, ale to już mniejsza. (O Nową Zelandię też mniejsza, tyle napiszę, że 2 maja pracując z domu musiałem się tam do nich dostać i zajęło mi to duuuuuuuóóóóuuużo czasu, dużo więcej, niż liczyłem).