Zagadka1:
Jeśli działkę o wymiarach 33x36m zalejemy wodą w ilości 130000m3 (tak, stu trzydziestu tysięcy metrów sześciennych) , to posiadłość nasza stanie się tym samym najgłębszym jeziorem w Polsce, czy nie?
Pytam, bo wg konfigurowanego od wczoraj licznika zużycia wody do nawadniania, tyle właśnie wody zostało zużyte podczas wieczornej sesji podlewania. I kurczę, sam nie wiem, kupić akwalung, czy podzielnik impulsów w skrypcie delikatnie podregulować? 🙂 Czytaj dalej
Pogody brak, ciągle leje, w krzyżu strzyka, niewiele się robi, to i niewiele się pisze, ale o jednym muszę.
Powoli, powoli, ale skutecznie ciągnę temat nawadniania i na tapetę wszedł wreszcie jakiś sterownik do tegoż. Platforma, w oparciu o którą sterownik miał być zbudowany to już z dawna anonsowany Raspberry Pi, zagwozdką jednak się okazało, co na nim postawić, by działało to jak należy. Napisać soft od zera, jak to do tej pory robiłem – w przypadku malinki trochę nie czułem się na siłach, chciałem więc bazować na gotowych rozwiązaniach rozwijanych w sieci. Hardware póki co zostało podłączone prowizorycznie:
Zasilacz z częścią wykonawczą po lewo, był juz omawiany, po prawo prowizorycznie zawieszona i podłączona malyna 🙂
Początkowo próbowałem swoje nawodnienie ogarnąć przy pomocy projektu nettemp, nie leżało mi to jednak jakoś. Odkryciem wielkim zaś okazała się być podsunięta mi przez kolegę czeska myśl techniczna – otwarty projekt automatyki domowej: Domoticz 😀
Czeska myśl techniczna – stwierdzenie to może wywoływać uśmieszki i kojarzyć się z czeskim filmem raczej, ale w tym wypadku zupełnie niesłusznie, Domoticz to prawdziwa re-we-la-cja!!!! Ja go dopiero zaczynam poznawać, ogromnego mnóstwa rzeczy o nim nie wiem i wciąż borykam się z podstawami podstaw, ale nawet w ramach podstaw udało mi się zrobić coś takiego:
Tylko kilka butelek, bo to próbna partia, tylko dla sprawdzenia, czy jest sens tego robić więcej. Cydr jako taki bardzo oboje z małżonką lubimy, jeśli ten wyjdzie, to zrobię ilość bardziej słuszną 🙂
A czy wyszedł – jakoś na dzień dziecka powiem 🙂
PIP ¹
Nie chichot z zaświatów a pisk z zaświatów właściwie.
Najpierw bardzo proszę się cofnąć w czasie o 5 lat z okładem i zapoznać się z tą oto relacją z mego Dziennika Budowy. Tą i początek następnej (następnej mojej).
I teraz wracamy do teraźniejszości:
Pisałem wczoraj o konieczności doprowadzenia LANu do piwnicy. A ponieważ od samego pisania LAN do piwnicy się nie dociągnie, wczoraj po pracy postanowiłem się za to zabrać. Stosowny zwój kabla na strychu znalazłem, otworzyłem wejście do szachtu instalacyjnego i biorę się za remanent peszli „rezerwowych” (no tych ułożonych na okoliczność przewodów, które mi do głowy nie przyszły na etapie robienia instalacji):
– tu peszel na zewnątrz,
– ten niebieski to do salonu pod telewizor,
– drugi niebieski to pewnie do mnie do warsztatu,
– ten… kurcze, nie pamiętam, ale do niego jakieś kable wchodzą, to on na pewno nie będzie rezerwą.
– moment… coś mnie się nie zgadza. Zewnętrzny, salon, warsztat, zewnętrzny, salon, warsztat. A GDZIE JEST PESZEL Z PIWNICY, JA SIĘ GRZECZNIE, TAKA JEGO MAMUSIA, PYTAM????????
Sobota:
Piękna pogoda, słońce, ciepło… aż się chce z domu wyjść. Wyszliśmy zatem, całą rodziną na piknik naukowy (jak co roku), tamże spędziliśmy trochę czasu i z powrotem do domu. Tutaj szybkie ogarnięcie się, ciuchy robocze i oczywiście, ponieważ pogoda piękna, za się zabieram za kończenie klombu. Naszykowałem sobie wszystko i cudem jakimś nie zacząłem od rozmieszania zaprawy, tylko zająłem się czymś innym na chwilę. Nawałnica, jaka się rozpętała kilka minut później kładła nam szczyty co cieńszych drzew do poziomu 🙁 Oczywiście o robieniu klombu nie było mowy…
Czytaci, a zwłaszcza czytaci znający Świat Dysku Pratchetta zapewne skojarzą tytuł niniejszego wpisu. Nieczytatym już wyjaśniam, że O’Bóg to bóstwo samoistnie stworzone w odpowiedzi na liczne modły wiernych, połączone sytuacją (ciężki kac) i wymawianymi wtedy najczęściej słowami modlitwy: „o Boże!”. (…tak, wiem. Ale proszę pamiętać, że Pratchett był Brytyjczykiem, nie Polakiem). Bóg kaca w swej personifikacji cierpiał na wszystkie efekty uboczne kaca razem wzięte i za największego swego wroga uważał boga imprez i pijaństwa, który z kolei cieszył się wszystkimi pozytywnymi stronami wymienionych.
Nie, tym przydługim wstępem nie chcę zasugerować, że długi weekend spędziłem strasząc ceramikę łazienkową, a wcześniej bawiąc się do oporu. Chodzi mi bardziej o to, że przez ostatnie w sumie dwa tygodnie też chyba jakieś bóstwo stworzyłem. Tylko takie bardziej polskie bóstwo, mam wrażenie. Moje bóstwo z całą pewnością ma w swej opiece brukarstwo, ortopedię, niepogodę i Nową Zelandię. A i jeszcze jedną panią katechetkę, ale to już mniejsza. (O Nową Zelandię też mniejsza, tyle napiszę, że 2 maja pracując z domu musiałem się tam do nich dostać i zajęło mi to duuuuuuuóóóóuuużo czasu, dużo więcej, niż liczyłem).