Drobiazgi takie

O, takie coś:

Jakoś nie było od dłuższego czasu o czym pisać, więc dla odświeżenia strony taki drobiazg tylko chciałem pokazać – małżonka zażyczyła sobie jakiegoś wygodnego stojaczka na bransoletki i tym podobne. A jak raz miałem pod ręką ścinki bukowego wałka (pozostałość z montażu pochwytu balustrady schodowej), zostawione, bo fajne i mogą się przydać. Do tego obcięta końcówka bukowego progu drzwiowego, zostawiona po montażu progu, bo fajna i się może przydać. I kawałek kija od grabi – niezgodnie z konwencją specjalnie zakupionego do tego zastosowania. Ale kijek miał półtora metra, ja zaś z niego zużyłem 10cm, reszta rzecz jasna zostaje w warsztacie, bo fajna i się może przydać 🙂 

A z osobnej beczki – ciekawostka dziejowa: w bezpośredniej okolicy Domu w Lesie robią drogę. Robią ją kompleksowo i na bogato, łącznie z instalacjami, poboczami, całą podbudową. Trwa to już dobre trzy miesiące i chyba nawet jest już bliżej końca, niż początku, dla nas, mieszkańców jednak oznacza duuuże problemy z dojazdem na własne posesje. Teoretycznie możliwość przejazdu jest cały czas zapewniona, ale zwykle wiąże się to z kluczeniem między pracującymi maszynami i omijaniem całych odcinków uciążliwymi objazdami. Unikałem tego jak mogłem, korzystając z dzikiej leśnej dróżki prowadzącej bezpośrednio w nasze okolice i pozwalającej ominąć całą tą zawieruchę. Dróżka co prawda przypomina swym wyglądem coś w rodzaju centrum kąpieli w błocie i nie zachęca, ale co tu dużo mówić, skracała drogę mocno, więc korzystałem. W końcu co to dla mnie, starego wygi, co to dziesięć lat Najlepszym Samochodem Świata, Co To Przez Każdą Dziurę Przejedzie (służbowym) jeździł, przez takie odrobinkę błota przejechać:

I tak właśnie, wbijając się w samozachwyt sobie jeździłem osobówką przez to błotko. Najwyżej, jesienią, jak już częściej zaczęło padać i błoto stało się bardziej błotniste, starałem się trzymać maksymalnie prawej strony. Na zdjęciu tego może nie widać dobrze, ale prawa strona jest sporo wyżej, zaś samo bajoro w wyniku wyjeżdżenia (takich odważnych było więcej) robiło się coraz głębsze i z coraz bardziej rozbełtaną zawartością.

Feralnego dnia siąpiło. Było to któryś kolejny dzień siąpienia, błotko było błotniste jeszcze bardziej, niż zwykle, niemniej rano, w drodze do pracy przejechałem przez nie bez problemu, jak zawsze. Gdy jednak wieczorem, tak jakoś koło 19:00 tamtędy wracałem… cóż, natura postanowiła ukarać mnie za zarozumialstwo. Gdy jechałem bokiem drogi po tej skarpie, samochód dość mocno przechylony na bok (prawe koła na zboczu skarpy, lewe koła akurat w na brzegu dołu z błotem) zaczął mi się uślizgiwać w bok. Zdarzało się i poprzednimi razy, ale była to kwestia lekkiego dodania gazu, żeby samochód wyciągnąć. Tym razem – niestety, zsunąłem się na tyle gwałtownie, że dodanie gazu tylko pogorszyło sprawę, samochód tym żwawiej się zapadł bokiem wprost w to bajoro utopił się tam po osie i trochę tylko poniżej poziomu progu. Swoich drzwi w każdym razie nie byłem w stanie otworzyć, opierały się o glebę.

Co robić? Mogiła! Ciemno, zimno, pada deszcz. Byle osobówka nas z tego nie wyciągnie, zacząłem więc dzwonić po wszystkich znanych mi osobach dysponujących cięższymi samochodami z napędem 4×4. Oczywiście ten nie odbiera, tego akurat nie ma w domu, ten będzie, ale najwcześniej za dwie godziny. W końcu zostawiłem rodzinę przy aucie, a sam z buta poszedłem do domu. Po jakieś robocze ciuchy, szpadel, wszelakie mocne liny, jakie tylko w domu znalazłem i… to oto cudo:

Zdjęcie pochodzi z naciągania siatki latem, przedstawia zaś radziecką ręczną tzw. „lebiodkę”, której wielką zaletą jest uciąg na poziomie bodajże dwóch ton, wielką wadą zaś to, że strasznie mozolnie się tym kręci, ładnych kilka minut szybkiego kręcenia korbą jest potrzebne, by linkę rozciągnąć i znów ładnych kilka minut mozolnego kręcenia, by ja wciągnąć. Ta wciągarka uratowała nas i tym razem, tyle, że była to czysta mordęga: jedyne drzewo, do którego był sens wynalazek przyczepić było lekko po skosie, tak tez nam to ciągnęło samochód, po drodze był jakiś pieniek, który trzeba było wyciąć, jedna z lin nam pękła… Daliśmy w końcu radę, ale były to dwie godzinki spędzone w błocie po kostki, na deszczu i przy dość męczącym zajęciu 🙂
Nic to, co nas nie zabije, to wzmocni! Wraz z małżonką sobie kasłaliśmy potem przez kilka dni, no i samochód jeszcze trzeba było potem umyć, bo wyglądał… no dokładnie tak, jak może wyglądać samochód wyciągnięty z takiego błota.

I ostatnia historyjka, będąca dobitnym dowodem na prawdziwość twierdzenia, że nie ma takiej rzeczy, która by się komuś nie przydała i której ktoś nie spróbuje prędzej czy później ukraść:
Tamtą drogą więcej już nie próbowaliśmy jeździć, poruszaliśmy się jak Bozia przykazała, przez objazdy i przejazdy zostawione dla nas przez budowlańców. A że te żyły własnym życiem i co i rusz się zmieniały, oznakowanie zaś ograniczało się (wtedy jeszcze) do znaków zakazu z tabliczkami „nie dotyczy dojazdów na posesję”, bywało, że człowiek zapuścił się w przysłowiowe maliny. I tak też, któregoś kolejnego dnia, jadąc do pracy, przejeżdżałem za plecami pracującej koparki. Wielkiego drogowego potwora, który jak się okazało, łychą wybierał skądśtam taką kleisto-błotnistą ziemię i przenosił ponad przejazdem na pryzmę po jego drugiej stronie. I tak sobie przenosił ją, pech chciał, że akurat w momencie, gdy ja przejeżdżałem. Drugi pech chciał, że akurat, gdy przejeżdżałem, z łychy koparki oberwał się kawał takiego błotka i pierdyknął nam prosto na dach. Odgłos słyszany przez nas wewnątrz był mniej więcej taki, jakby spadła na nas cegła, czegoś takiego się zresztą spodziewałem wychodząc z samochodu. 
Okazało się, że nie, nie była to cegła, nie był to nawet kamień. Po prostu zwarta, ale dość miękka bryła błota, mniej więcej wielkości i kształtu kostki masła. Szkód zero, koparkowy ładnie przeprosił, chwilę jeszcze tylko podyskutowaliśmy sobie z kierownikiem budowy, który nadbiegł w międzyczasie na temat możliwych dróg przejazdu, konieczności ich zachowania i odpowiedniego oznakowania, po czym wsiadłem na powrót za kierownicę i pojechałem dalej. Bryłę błota zostawiłem na dachu, nie chciało mi się brudzić zdejmując ją. 

Gdy zostawiałem samochód na ogólnodostępnym parkingu, bryła błota na dachu cały czas była. Brązowa, dość kubiczna w kształcie, z daleka mogła może przypominać leżący na dachu portfel, czy coś takiego, z bliska jednak nie było wątpliwości, była to bryła błota! Była. Gdy bowiem po pracy dotarłem do samochodu, okazało się, że bryły już nie ma. Ktoś… ukradł? 😀 A mnie się został tylko ślad na dachu na pamiątkę 🙂

This entry was posted in , , . Bookmark: permalink.

2 Responses to Drobiazgi takie

Piotr S.
Commented:  25 października 2017 at 12:22

„Dostałeś Kamień z napisem Love” – i niestety ktoś Ci ukradł „złoto”;)

A propos przerwy w pisaniu – tyle razy zaglądałem na Twoja stronkę i ciągle tylko ten „łoś” że myślałem że już tylko na nogach masz bambosze, w ręku kubek z … herbatką i zapominasz o nas wiernych czytelnikach….

    Wybacz, ale naprawdę nie było o czym… pogoda i aura wokół taka, że faktycznie tylko te bambosze i kubek z… herbatką się marzą. Jakiś czas temu co prawda planowałem zrobić wpis z zestawieniem wszystkich grzybów, które u nas wyrosły tej jesieni, zestawienie miało obejmować zdjęcia, ustalone googlem nazwy gatunkowe oraz opis działania na organizm ludzki (w skrócie – niech się „dopalacze” schowają, takie cuda u nas porosły i to w dużych ilościach), ale jakoś na planach się skończyło.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Archiwum

  • 2021 (3)
  • 2020 (2)
  • 2019 (8)
  • 2018 (9)
  • 2017 (24)
  • 2016 (66)
  • 2015 (39)

Wyszukiwanie

Licznik odwiedzin

0358678
Visit Today : 54
Hits Today : 212
Total Hits : 1166895
Who's Online : 1