Historia Telekomunikacji – część 17

Przeszkolony teoretycznie w Mediolanie oraz praktycznie przy okazji uruchamiania i testowania labu w Polkomtelu stałem się gotów do realizacji nowych zadań. W międzyczasie okazało się, że z silnej grupy, która w Mediolanie się szkoliła, specjalistą od sprzętu zostanę tylko ja oraz jeszcze jeden kolega, reszta grupy jakoś nie. No taka decyzja przełożonych, co poradzić, w nowej NokiowoSiemensowej rzeczywistości wiele takich decyzji było, zapadały one gdzieś na szczytach i na pewno miały sens, a że niepojęty dla nas, maluczkich, to zrozumiałe. Rzeczywistość ta zresztą kopnęła nas od samego początku, bowiem do uruchamiania pilotażowego kontraktu dla Polkomtela zostaliśmy wraz z kolegą dołączeni do wielce oryginalnego zespołu: jednoosobowej firmy specjalizującej się w uruchamianiu radiolinii, której właścicielem, prezesem oraz jedynym pracownikiem był szkot imieniem Bryan, w zespole miał być osobą decyzyjną w kwestiach technicznych, sympatyczny człowiek, świetnie przygotowany do pełnionych zadań, imponująca wiedza o radioliniach (jak się okazało potem, trochę mniejsza o całej reszcie telekomunikacyjnej otoczki). Drugą osobą był manager, który był opryskliwym i nieprzyjemnym Austriakiem, nie kryjącym swych poglądów na temat Polski, Polaków i polskiej pracy (i nie były to zachwyty bynajmniej). Do tego trzeba jeszcze dołożyć pracownika biurowego specjalizującego się w wysyłaniu maili „do wszystkich” oraz mieszczące się we Włoszech wsparcie techniczne z typowo włoskim podejściem do zgłaszanych problemów i mamy w zasadzie komplet 🙂

Flexihybrid był nową konstrukcją, a z takowymi, nowowprowadzanymi na rynek zawsze jest dużo problemów: soft jest niedopracowany, na początku jest w nim wiele bugów (niedoróbek znaczy), sam sprzęt bywa też awaryjny, do tego dochodzi kadra techniczna, która tak po prawdzie również się tego sprzętu dopiero uczy i bywa, że coś spier…niczy. Jest to normalne, taki scenariusz jest typowy chyba dla każdego pilotażowego kontraktu, nie był to też pierwszy pilot, z jakim się spotkaliśmy, dla klienta zresztą chyba też nie powinna taka sytuacja być nowością. Były problemy, to się je usuwało na bieżąco, mając deweloperów w ciągłym kontakcie, zapewnione wsparcie ze strony osób, które system naprawdę znają, klienta się informowało o rzeczach istotnych dla niego, o nieistotnych wiedzieć nie musiał (nie, nie mówię o zamiataniu problemów pod dywan, mówię o problemach w porę znalezionych, usuniętych i nie mających w związku z tym na nic wpływu dla klienta). 

Pilota Flexihybrida mieliśmy robić w Krakowie. Tamże spora część sieci Polkomtelowej działała bowiem na starych nokiowych radioliniach, które miały już delikatnie mówiąc przepustowość nie taką, jak trzeba. Radioplanning przygotował nową sieć, w oparciu o Flexihybrida, sprzęt był już pomontowany przez sprawnie działającego lokalnego podwykonawcę, trzeba to było tylko po pierwsze uruchomić, po drugie – przerzucić działające systemy ze starego na nowe. O i to właśnie (zwłaszcza to pierwsze) było naszą rolą. Rolą, która dla mnie rozpoczęła się pechowo od samego początku. 
Miało być Bardzo Ważne Spotkanie, w Krakowie na miejscu, spotkanie, na którym mieliśmy się wszyscy poznać, ustalić harmonogram i tak dalej. Spotkanie, na którym jako przedstawiciel NSN odpowiedzialny za proces uruchamiania tego pilota byłem osobą delikatnie mówiąc istotną. Ustawione było na południe, co mi dawało bezpieczny czas na dojechanie do Krakowa z Warszawy. Wyruszyłem z domu tak, by mieć rezerwę czasową, raczej na luzie. No i niestety. Najpierw wyjechałem z domu z opóźnieniem, potem by „nadrobić czas” wpadłem na genialny pomysł pojechania „siódemką”, co już wystarczyło, by całą rezerwę czasową trafił szlag, a na koniec jeszcze w samym już Krakowie wpakowałem się w Wieczny Korek na „Trzech Wieszczów”.  Czekano na mnie, coraz bardziej nerwowo dopytując się o postępy w podróży, reszta zebrania w międzyczasie nakjpierw zaczęła obradować beze mnie, potem przeniosła się na teren AGH, na dachu którego był jeden z obiektów przewidziany do uruchomienia w pierwszej kolejności i tam też w końcu dotarłem, spóźniony mocno. W ten sposób zarobiłem u dowodzącego operacją Austriaka pierwszą grubą krechę. Dzięki której potem było już z górki.

Nie mam pojęcia, jak wygląda prowadzenie tego typu operacji w innych krajach, ze szczególnym uwzględnieniem Austrii, ale tu jest Polska. U nas, jeśli trzeba zsynchronizować działanie kilku firm, to niestety należy się liczyć z naszą polską mentalnością, polską organizacją i traktować deklaracje gotowości jako… jako deklaracje właśnie. Czyli innymi słowy, jeśli Pan Ważny z firmy A przesyła zapewnienie do firmy B, że z ich strony jest już wszystko gotowe, to w naszych realiach znaczy to tylko i wyłącznie tyle, że jego pracownik dowiedział się od swojego współpracownika, że to powinno być zrobione, bo termin wykonania tej pracy upłynął w zeszłym tygodniu, a jeśli nawet współpracownik był na tyle gorliwy i wykonał telefon do podwykonawcy, by się dowiedzieć, czy faktycznie jest to zrobione, to nie rozmawiał zapewne z osobami technicznymi, tylko z managerem podwykonawcy, który przecież nie przyzna się, że mają obsuwę, bo ich wół roboczy (czyli jedyna osoba w firmie, która ogarniała robotę, ale miała nędznie płacone) właśnie się zwolnił i poszedł do lepiej płatnej pracy, a ci, co zostali sobie nie radzą, tylko wypowie jakieś starannie ubrane w słowa półkłamstwo/półprawdę, w stylu „z tego, co mi wiadomo, to powinno już być zrobione”.
Ja wtedy byłem już doświadczony inżynier polowy i takie sytuacje miałem w małym palcu. Stąd właśnie sygnalizowana kilka odcinków temu konieczność zbierania przy realizacji kontaktów do osób technicznych, tych którzy faktycznie coś robią, dzięki czemu mogłem ustalać stan faktyczny, a nie pobożne życzenia, a w razie problemów i niezgodności, na bieżąco je prostować. Polkomtel, jak się okazało, nie odbiegał tu specjalnie od standardów znanych mi z wieloletniej współpracy z TPSA, może tylko sformalizowany był o wiele bardziej (momentami do granic absurdu). Tak więc, gdy prace się rozpoczęły, prowadziliśmy je z kolegą zgodnie ze znanym nam dobrze schematem: sami weryfikowaliśmy jak być powinno, a jak jest, a jak coś się nie zgadzało, to się to na bieżąco korygowało. Przykładowo, uruchomiliśmy radiolinię skądśtam dokądśtam i trzeba było po niej puścić transmisję do stacji bazowej, która w ‚dokądśtam’ stała. W skądśtam był kros, mieliśmy podane, na które wyprowadzenia tego krosu mamy się podłączyć, wszystko na papierze, uzgodnione, podpisane przez Bardzo Ważne Osoby. Niestety, na miejscu okazało się, że te akurat wyprowadzenia są zajęte. Dla nas, starych uruchamiaczy była to normalna sytuacja, nasz chleb powszedni: telefon do dyspozytora w Polkomtelu, żeby podał namiary na kogoś od teletransmisji z tego regionu. Telefon do teletransmisji, przedstawiam się, tłumaczę, kto ja jestem, co robię, jaka jest sytuacja, dyżurny teletransmita potwierdza, że faktycznie te porty ma zajęte, ustalamy obustronnie, że w takim razie wykorzystamy kolejne wolne, on sobie to zaznacza w swoim systemie i tylko prosi, by potem oficjalną drogą przysłać jakąś notatkę. Po godzinie stacja przełączona, powtórnie włączona, porządki w stylu upinania przewodów zostawiamy już do skończenia podwykonawcy, sami z kolegą zaś pakujemy się w samochód i wracamy do hotelu coś zjeść. Robota ukończona daleko przed upływem wyznaczonego czasu, wszystko działa perfekt, pełen sukces!
Oj, jaki my potem opier… dziel zebraliśmy od wspomnianego Austriaka, Jezusie… Z grubsza chodziło o to, że jeśli stwierdziliśmy, że operacja jest wadliwie przygotowana przez Polkomtel, to powinniśmy ją w tym momencie przerwać i zejść z obiektu, zgłaszając ten fakt oficjalną drogą, zawalając tym samym cały harmonogram, ale byłoby to z winy klienta. A niezależnie od tego, drugi opieprz zebraliśmy o to, że odjechaliśmy stamtąd zanim wyznaczony w dokumentach czas na te prace minął, mieliśmy tam podobno stać do końca, bo tak to było zaplanowane, a jak zaplanowane, to święte, amen! My nie jesteśmy od wykazywania inicjatywy i samodzielnych działań, my mamy robić to, co kazano! Amen! (czy tam „Scheiße”, szczerze mówiąc nie pamiętam już szczegółów argumentacji, Austriak krzyczał w koszmarnie niezrozumiały sposób, warkotliwym angielskim, którego nie szło zrozumieć nijak). Takich sytuacji, w których nasza praktyka zderzała się z doświadczeniem z zupełnie innego świata było jeszcze kilka, niemniej tu było chyba najgrubiej.

Ogólnie rzecz biorąc, Flexihybrid w swym wczesnym wykonaniu okazał się systemem dość zawodnym. Był mało stabilny, często się z nim działy dziwne rzeczy wymagające od nas jakichś nagłych akcji, z resetami całości włącznie. Dostarczało to całkiem sporo roboty nam technicznym, ale jak pisałem, przy nowym urządzeniu jest to fazą dość normalną i do przejścia podobnie, jak kolki i ząbkowanie u niemowlęcia. Tu jednak okazała się dla projektu druzgoczącą, w moim odczuciu za sprawą splotu niekorzystnych okoliczności:
– R&D (czyli wsparcie techniczne od strony twórców urządzenia), które zamiast piorunem i priorytetowo rozwiązywać problemy, jak to by wypadało przy pilotażowym projekcie mogącym być początkiem dużego kontraktu, robiło to iście po włosku, czyli np. po tygodniu od zgłoszenia i wysłaniu kilku ponaglaczy, naciśnięte na drodze managerskiej odpowiadało, że wg nich wszystko jest ok, a poza tym, powinniśmy urządzenie zresetować i przysłać im następujące dane (i tu lista rzeczy, dawno już im wysłanych), a gdy odsyłaliśmy grzeczną odpowiedź, że te wszystkie dane mają już od tygodnia, zaś ich pytania dodatkowe sugerują, że chyba nie czytali opisu problemu, to następował kolejny tydzień ciszy. 
– nasi pracownicy „biurowi”, mający w założeniu koordynować współpracę między nami, a klientem, którzy wewnętrzną korespondencję na temat problemów opatrywali dramatycznymi komentarzami i natychmiast wysyłali do wszystkich świętych, w tym i do klienta, przez co ten miał pełną świadomość tego, jak się szamoczemy ze sprzętem i ile z nim mamy kłopotów.
– genialne pomysły uchwalone na Bardzo Ważnych Spotkaniach przez nietechnicznych managerów z obu stron, którzy np. od strony klienta domagali się przeprowadzenia szczegółowych pomiarów, a od strony producenta nie widzieli żadnych problemów, weźmiemy się i nasi inżynierowie zrobią w terminie na wczoraj. Super, nie ma problemu, pomiary ważna rzecz i trzeba je zrobić, ale może niekoniecznie przy mrozie -20 stopni (zima wtedy była) w zewnątrzbudynkowym obiekcie, prawda? I nie, nawet nie chodzi o to, że inżynier robiący te pomiary sobie dupę odmrozi, inżynier może się ciepło ubrać, jednak jeśli inżynier otworzy szafę i w taki mróz zacznie manewrować patchcordami światłowodowymi, to właściwie może już ich z powrotem nie chować, może je od razu wyrwać i wyrzucić, bo do niczego innego się i tak nie będą nadawać.
– no i nie oszukujmy się, trochę dołożyłem się do sprawy ja sam. Budowa mojego domu była wtedy w decydującej fazie, z konieczności pochłaniało to sporo mojej uwagi i często w trakcie pracy wisiałem na telefonie, organizując dajmy na to dostawę pustaków. Co prawda nie przypominam sobie sytuacji, w której bym coś z tego powodu zawalił, bądź zaniedbał, wręcz upierałbym się, że takich sytuacji nie było, niemniej wiem, że to denerwowało coponiektórych…

Mimo licznych przeszkód jakoś to było pchane do przodu i pod koniec, z nowymi wersjami oprogramowania urządzenia te zaczęły nawet całkiem ładnie działać, niemniej spiętrzenie wszystkich wcześniejszych problemów, łącznie z regularnymi kaszanami na komercyjnie już działających linkach w Polkomtelu spowodowały, że podziękowano nam za dalszą współpracę. Nie mam pojęcia, co się stało z samym sprzętem, czy został zdemontowany, czy też pracuje do dzisiaj, jeśli ktoś wie, bardzo proszę o info, choćby na priv, ciekaw jestem po prostu.
W każdym razie, dla nas Flexihybrid wtedy właściwie się skończył. A ponieważ Fastlink skończył się już wcześniej i ogólnie wiele technologii zaczęło wylatywać, NSN zaczął wtedy robić spore czystki wśród swych pracowników, których ofiarą niedługo potem padłem i ja. Co prawda przedstawiono mi to tak, że cała branża jest likwidowana, że mam nie traktować tego personalnie, że nie tylko ja wylatuję, ale jakoś nie mogę się pozbyć wrażenia, że za kulisami mego zwolnienia było coś więcej, niż tylko likwidacja działu, wg mnie do tejże decyzji musiało się mocno przyczynić jakieś austriackie gadanie 🙂

Cały projekt Flexihybrid, mimo, że napsuł mi trochę krwi, wspominam o tyle miło, że pozwolił mi zobaczyć dość niesamowite miejsca. Od wspominanego już szkolenia w Mediolanie począwszy, poprzez niesamowite i mało turystyczne miejsca w Krakowie. Ilu z Was miało okazję zwiedzać krakowską starówkę z poziomu dachów tamtejszych kamienic? 🙂 Które co prawda w większości są kryte czarną papą i obsrane przez gołębie, ale zdarzają się tam i całkowicie niewidoczne z dołu, perfekcyjnie prowadzone zimowe ogrody i wielce interesujące, dyskretnie położone tarasy 🙂
Niestety, nie zachowało mi się z tego okresu za wiele zdjęć (zwłaszcza owych tarasów), ale kilka odnalazłem, na zakończenie więc je dorzucę.

Biprostal, którego dach pokazywałem wcześniej, tu mamy od wewnątrz, konkretnie jest to pomieszczenie z elektroniką od polkomtelowych radiolinii. Na pierwszym planie mamy nokiowe  rozwiązania: stare radiolinie (które mieliśmy zastąpić), jakąś teletransmisję i przełącznicę DDF w nokijskim wydaniu (nie wspominam jej dobrze, była dość kłopotliwa w obsłudze). Nasze urządzenia były w głębi pomieszczenia, widać je odrobinkę po lewo przez dziurę w pierwszoplanowym racku.
Budynek Biprostalu z racji położenia był znakomitym punktem, z którego rozchodziły się gwiaździście linki radiowe do wielu lokalizacji, dlatego roboty tam było dużo. Niewspółmiernie dużo do ilości miejsca w tej kanciapce, w której w dodatku było upiornie gorąco za sprawą mocno grzejących się urządzeń i starej, niewydolnej klimatyzacji. Dlatego też, korzystając z faktu, że bywaliśmy tam zwykle po godzinach pracy mieszących się tamże biur i firm, rozkładaliśmy się z robotą na korytarzu, robiąc zaimprowizowane biurko z drzwi od szafy, drabiny, ruchomego wózkostolika oraz moich składanych krzesełek wędkarskich, które woziłem w bagażniku jeszcze od czasów fastlinkowych. W tle widać uchylone drzwi do pomieszczenia technicznego. Na drzwiach artystycznie oddana informacja o konieczności wpisywania się do dziennika wejść na obiekt. Termos widoczny za drabiną – mój! W termosie – herbata, jakby ktoś pytał 😉

I cała galeria z terenu nieczynnej koksowni gdzieś pod Krakowem. Zdjęcia mało mają wspólnego z samym Flexihybridem, ale są na tyle malownicze, że nie odmówię sobie, mam nadzieję, że wybaczycie mi mą fascynację takimi miejscami.
Zdjęcie pierwsze zasługuje na szczególną uwagę, bowiem pokazuje jedyną chyba w kraju Etatową Wiewiórkę Stróżującą. Wiewiórka miała własną budę zabudowaną na specjalnie dla niej pospawanym stelażu (na zdjęciu) i wraz z dozorującym koksownię Cieciem  dzielnie pełniła swoje obowiązki, na zdjęciu zresztą widać, że mało nas nie zagryzła jako obcy element wdzierający się na jej teren 🙂

I ostatnie dwa zdjęcia, na powrót w tematyce telekomunikacyjnej: piękny egzemplarz telefonu kopalnianego (chyba ZWUS):

I miejsce interesujące nas służbowo: komin koksowni, wykorzystany jako podpora licznych radiolinii i stacji GSM:

Na koniec opisów mojej kariery przy Fastlinku zamieściłem odcinek poświęcony wtopom i potknięciom. Ponieważ Flexihybrid w naszym wykonaniu okazał się wtopą i potknięciem w całości, nie będę mu poświęcał już więcej miejsca, na zakończenie przytoczę jedynie historię, która brzmi jak branżowa urbanlegenda, tu jednak o tyle mam pewność, co do jej autentyczności, że widziałem zdjęcia szkód 🙂
Otóż, póki jeszcze była nadzieja, że z Flexihybrida będzie coś więcej, niż sam pilot, były robione różnorakie plany. I w ramach tychże planów pojechałem kiedyś w delegację w Białostoczcyznę celem wykonania wizji lokalnej (sprawdzenia, czy tam, gdzie urządzenia mają być montowane, jest to faktycznie możliwe). Żeby się nie rozwodzić: była sobie polanka, a na niej stał maszt GSM, taki typowy, kratownicowy, jakich obecnie pełno przy drogach. Taki maszt jest mocowany do zdrowego, betonowego fundamentu, a w pionie go utrzymują stalowe odciągi pomocowane do wkopanych w ziemię betonowych kloców. Ten konkretny stał sobie na wzniesieniu terenu, w dość niedostępnym miejscu, nie bójmy się użyć tego słowa (a Białostoczcan przepraszam, ale cóż…) na zadupiu. 
Maszty takie muszą być regularnie konserwowane, w ramach konserwacji są poddawane oględzinom (robią to podwykonawcy) wymieniane są też krytyczne elementy ich mocowania. np. śruby mocujące odciągi. Śrub takich jest po kilka i zgodnie z instrukcją powinny być one wymieniane po jednej, dopiero po dokręceniu pierwszej wymienionej śruby wolno ruszyć drugą i tak dalej. Tak przynajmniej mówi instrukcja konserwacji. No, ale kto by tam instrukcje czytał…
Była sobie ekipa remontowa, która objeżdżała maszty w okolicy. Konserwacji robili dużo, rutynowo, znali się na swej robocie, robili szybko i bezproblemowo. Do czasu. Pewnego, feralnego dnia podjechali do masztu stojącego na zadupiu, znaleźli go bez problemu, bowiem mieli jego koordynaty GPS, poza tym taki maszt zwykle jest widoczny ze sporej odległości i stanowi znakomity drogowskaz 🙂 Podjechawszy na miejsce, zabrali się za robotę, jak zawsze odkręcili WSZYSTKIE śruby od odciągu, po czym już po ich wyjęciu okazało się, że nie mają na samochodzie śrub w potrzebnym rozmiarze. Ale cóż, baza niedaleko, podskoczym, przywieziem, zaraz będziem spowrotem, maszt nie zając, nie ucieknie. Jak pomyśleli, tak zrobili, wsiedli w samochód i pojechali. Powtórnym wkręcaniem starych śrub się nie przejmowali, bo przecież stał maszt, miał inne odciągi, prawda?
Za „moment” byli z powrotem. i tylko, gdy już byli blisko, coś ich tknęło, że wjeżdżają właśnie do wioski, niedaleko której maszt był zlokalizowany, a kurcze, masztu coś nie widać…

Ponieważ Prawa Murphy’ego są święte, a nieszczęścia chodzą parami, chłopaki nie tylko przewrócili cały, kilkudziesięciometrowy maszt GSM. Zrobili to jeszcze tak, że maszt upadł na jedyne miejsce, w którym narobił szkód większych, niż sam był wart: na stojący przy maszcie budyneczek mieszczący elektronikę stacji bazowej 🙂

Na sam koniec swej kariery jako speca od radiolinii miałem jeszcze okazję poznać bliżej nasze urządzenie sprzedane w jednym egzemplarzu TPSA, do pewnej podwarszawskiej miejscowości, w której miało zastąpić jakiś zabytek, w całości kwalifikującą się do muzeum techniki bardzo starą radiolinię z lat chyba wczesnych 80-tych, przez które cała ta miejscowość miała przez TPSA zapewnianą nie tylko łączność telefoniczną, ale i również usługi Neostrady, przy czym na uwagę zasługuje fakt, że w ramach Neostrady sprzedawane były wtedy pakiety z przepustowością na jednego abonenta porównywalną do przepustowości całej tej starej radiolinii. Nie wiem, ilu tam TP miała abonentów Neostrady, ale spokojnie kilkudziesięciu co najmniej było…

Owa miejscowość była chyba moją ostatnia delegacją związaną z radioliniami, niedługo potem nagle się okazało, że nie ma dla mnie żadnych nowych zadań, następnie zaś zabrano mi samochód służbowy, dla równowagi wręczono wypowiedzenie, usłyszałem wiele ciepłych słów i zapewnień pomocy, po czym przez resztę dnia miałem niepowtarzalną (mam nadzieję) okazję kontemplowania uczucia, jak to jest być wywalonym z roboty 🙂
Szczęściem w nieszczęściu był fakt, że dało mi to miesiąc wolnego, dzięki któremu miałem okazję wykonać wszelakie poplanowane instalacje w budującym się wtedy właśnie Domu w Lesie, gdyby nie to, w życiu bym nie zdążył. I tak zresztą rozłożenie instalacji CO musiałem już zlecić wynajętemu hydraulikowi do zrobienia w przeddzień umówionych wylewek, bo ja już nie miałem na to ani czasu, ani sił. A po tymże miesiącu zostałem przyjęty do pracy z powrotem (od strony formalnej – po prostu anulowano wręczone mi wypowiedzenie), tym razem na stanowisku inżyniera Globalnego Wsparcia Technicznego od technologii IPDSLAM, dodając jeszcze niewielką podwyżkę „na zgodę” 🙂

This entry was posted in . Bookmark: permalink.

2 Responses to Historia Telekomunikacji – część 17

Skomentuj Jarek.P Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Archiwum

  • 2021 (3)
  • 2020 (2)
  • 2019 (8)
  • 2018 (9)
  • 2017 (24)
  • 2016 (66)
  • 2015 (39)

Wyszukiwanie

Licznik odwiedzin

0357945
Visit Today : 33
Hits Today : 37
Total Hits : 1165404
Who's Online : 3