Historia Telekomunikacji – część 10

Projekt DECTlink na Żywiecczyźnie początkowo wydawał się być projektem idealnym dla wszystkich zainteresowanych. O nas, pracownikach i naszych przygodach pisałem ostatnio, wspominałem też o lokalnych podwykonawcach, którzy mieli do obsłużenia mocnych kilka setek prostych instalacji, za które płaciliśmy hojnie od zrealizowanej sztuki. Pisałem też o terenach, jak żywcem z broszury reklamowej systemu wyjętych: aglomeracja w dolince i maszt stojący z boku, akurat pokrywający całość.

Pierwsze sygnały, że może nie być tak różowo pojawiły się jeszcze na etapie projektowania położenia masztów. O żadnych stalowych wieżach stojących na zboczach gór czy szczytach okolicznych wzniesień nie mogło być mowy, bo na Żywiecczyźnie to wszystko było objęte ochroną jako park krajobrazowy. Do dyspozycji mieliśmy tylko tereny gminne, położone w tychże dolinkach. I niezbyt wysokie maszty, raptem 32 metrowe (o ile mnie pamięć nie myli). Problemem zaś było to, że przeciętna aglomeracja w tamtym rejonie przypomina kiszkę wyciągniętą wzdłuż doliny, okoloną z obu stron górami i niestety, rzadko kiedy prostą. Gdy więc stawialiśmy maszt na jednym końcu takiej kiszki, zasięg łączności był mniej więcej do pierwszego solidniejszego zakrętu tejże kiszki. I tu już nie było przeproś (choć monterzy, zwłaszcza ci bardzo mocno proszeni przez zdesperowanych miejscowych o to, by zrobili, co w ich mocy, czasami naprawdę robili co w ich mocy), posesje położone „za zakrętem” łączności nie miały i koniec

Problem był jednak w tym, że właśnie oni, właściciele tych dalszych posesji najbardziej byli tych telefonów głodni, od nich było najwięcej zleceń. Ci wcześniejsi, żyjąc bliżej cywilizacji często mieli telefon przewodowy, tamci zaś byli pozbawieni i jednego i jak się okazywało, drugiego również. Było to rozczarowaniem dla nich, ale również i dla podwykonawców: przychodziła grupa, dostawała ode mnie setkę zleceń, po czym okazywało się, że z tej setki ponad połowa jest nie do realizacji. A do każdego adresu musieli podejść, sprawdzić poziom sygnału, jeśli był cień nadziei (bądź gospodarz posesji bardzo na ów cień liczył), pokombinować, bo może ze strychu, może z dachu, może z anteną na kiju (za wysoko też się nie dało, bo przewód między anteną a terminalem nie mógł być zbyt długi), tyle, że w razie niepowodzenia za taką instalację nikt im nie płacił.
Było to oczywiście od razu punktem zapalnym, pierwsze kłótnie z podwykonawcami dotyczyły właśnie tego, że „tamci” dostają realizowalne zlecenia, a „ci” samo bezużyteczne siano i że to niesprawiedliwe. To jednak było jeszcze ogarnialne, po prostu pewne zlecenia odrzucaliśmy jeszcze na biurku, na podstawie samego adresu, staraliśmy się wydawać do instalacji takie z choć cieniem szansy po równo dla wszystkich.

Prawdziwe jaja jednak przyniosła nam Wielkanoc. Znaczy, wiosna, tak ogólnie rzecz biorąc. Maszty, jak już wspominałem, były uruchomione trzaskającą zimą. I w trakcie tejże zimy zostało wykonanych większość instalacji abonenckich. Z racji ukształtowania terenu, często działających cudem, z zasięgiem łapanym między gałęziami wysokiego drzewa, czy sygnałem docierającym gdzieś z odbicia bądź niemal na granicy przesłonięcia przez wzniesienie terenu między masztem a abonentem. Sygnał był, jego wartość była powyżej progu gwarantującego bezpieczną łączność, więc zlecenie realizowano, abonent podpisywał się, że jest ok i stawał się w ten sposób szczęśliwym posiadaczem telefonu, na który podpisywał z TPSA umowę. Umowę, która zaraz na samym początku ma punkt obwieszczający, że TPSA ZOBOWIĄZUJE SIĘ do świadczenia usługi.

No cóż… dla wielu z tych zimą podłączanych abonentów usługa owa była z mniejszym bądź większym powodzeniem świadczona aż do wiosny, do momentu, gdy roślinność budziła się do życia. Drzewo, przez które świetnie było widać maszt nadawczy dostało liści –> wynik? Brak sygnału. Na szczycie wzniesienia zazieleniły się krzaki? Brak sygnału. Sąsiad trzy domy dalej, poprzez ukształtowanie terenu mieszkający parę metrów wyżej wystartował z budową stodoły, akurat na linii maszt-abonent? Brak sygnału.
Abonenta nie interesowało tutaj, że drzewo liści dostało, czy że sąsiad w pechowym miejscu stodołę stawia, on miał umowę na telefon, on telefon reklamował. TPSA reklamację przekazywała mi. Ja reklamację przekazywałem podwykonawcom do poprawki bądź moim chłopakom. A oni – czasem coś wykombinowali, ale często po prostu rozkładali ręce. Dużo awantur przez to było. Czasem sąsiedzi się dogadywali i terminal jednego wisiał na strychu u drugiego, czasem brali sprawy we własne, góralskie ręce (i ewidentnie bratali się z siłami nieczystymi, bo jak inaczej wytłumaczyć, że przy ewidentnym braku winnych, dorodne drzewo zasłaniające łączność nagle stawało się połowę krótsze, pozbawione całej jednej strony gałęzi bądź w ogóle znikało).

Jedna z firm podwykonawczych, właśnie ta, której z początku „bardziej” zależało, wtedy nam w ogóle podziękowała za współpracę, my zaś kontrakt tamże ukończyliśmy z dużym trudem. Zwłaszcza, że nie tylko z zasięgiem bywały problemy. System jako system był cholernie niestabilny, miał swoje narowy, wymagał dość regularnych resetów, pojawiło się tez mnóstwo innych problemów, które spowodowały, że do pomocy przyjechał do nas ekspert, inżynier-specjalista od Dectlinka z samiuśkich Węgier.

Pisałem ostatnio o luksusowym hotelu, w którym miesiącami całymi mieszkaliśmy, dość mocno się integrując z hotelowymi pracownikami. Którymi to pracownikami były w przeważającej większości młode dziewczęta z najbliższych okolic 🙂 Atmosfera w hotelu bywała mocno swobodna i wykraczająca poza normalne relacje klient-hotel. Nie, broń Boże niczego nie sugeruję, chodzi mi o samą atmosferę panującą tamże. Dla przykładu – dwa zdjęcia. Lewe przedstawia rzeźbę wykonaną przy pomocy noża w maśle przez jednego z moich kolegów w trakcie hotelowego śniadania. Rzeźbę ową wykonywał z wielkim zacięciem, cały czas spoglądając na obecną na sali kelnerkę i nie ukrywając, że inspiruje się mocno. W odpowiedzi… nie, nie dostał w pysk, klimaty w hotelu były podtrzymywane obopólnie, powiedzmy. W odpowiedzi, już przy obiadokolacji został obdarowany deserem przygotowanym specjalnie dla niego, tenże deser przedstawia zdjęcie prawe:

Ja z kolei, wróciwszy kiedyś po robocie do hotelu, znalazłem swoją piżamę wraz z klapkami ułożoną w taką oto kompozycję:

Nie pamiętam, niestety, co było na wetkniętej w kieliszek kartce (nie, żona, to nie były żadne wyznania 😉 ), ale niewątpliwie nie były to też poezje ks. Twardowskiego.

W taką oto atmosferę przyjechał wspomniany akapit wyżej inżynier z Węgier.  Peter prócz języka ojczystego posługiwał się biegle angielskim, ja wtedy po angielsku kleciłem jakieś proste zdania, a i to pod warunkiem, że miałem czas do namysłu, moi koledzy po angielsku potrafili powiedzieć „okej” i chyba nic więcej. I wszyscy się świetnie dogadywaliśmy! Celował w tym zwłaszcza jeden z monterów, Grzegorz, który przy absolutnym braku znajomości angielskiego był w stanie się często z Peterem porozumieć lepiej, niż ja ze swoim dukaniem angielskich,nie zawsze dobrze dobranych wyrazów. Pamiętam kwestię dogadywania owej opisanej ostatnio wycieczki konnej. Dla nas od początku do końca była to tylko i wyłącznie przygoda, oczywiste więc było, że jedziemy wszyscy, Peter też. Usiadłem koło niego któregoś wieczoru i usiłuję mu o tym powiedzieć (wydukać znaczy). I dukam, że trzeba sprawdzić zasięg, że daleko, trzeba jechać. Peter na to wyrywnie, że on ma samochód, że możemy jechać. Ja na to:
– no, not by car. By car is impossible, no ways. We need… – kurrrna, jak jest „koń” po angielsku? Co gorsza, jak jest „jeździć konno” po angielsku? Teraz wiem, wtedy się zacukałem, myślę, myślę, gdy nagle słyszę z boku, gdzie siedział przysłuchujący się nam Grzegorz:
– patataj! patataj! – czemu towarzyszyły odpowiednie gesty całym ciałem.

Peter wraz z Grzegorzem bywało, że razem do abonentów jeździli „na awarię”. Nigdy nie pojechałem wraz z nimi, a żałuję, bo wiele bym dał, by zobaczyć minę abonenta, któremu do domu ładuje się dwóch gości twierdzących, że są z TPSA, po czym jeden, z kolczykami w uszach i ogólnym zakapiorowatym wyglądzie zaczynał do drugiego przemowę w stylu:
– Peter, zobacz: jak dryń-dryń-dryń i [gest podnoszenia słuchawki do ucha], to tylko tuut tuut tuut, nie ma „halo halo?”. Rozumiesz?  A jak [gest podnoszenia słuchawki do ucha], to jest „tuuuuut” i można [kręcenie tarczą].

Peter, to był młody chłopak, będący dość dobrym odzwierciedleniem popularnego powiedzenia o przyjaźni polsko-węgierskiej. Bitki nie próbowaliśmy, ale szklanki – ech, różnie bywało. Mieszkał z nami w tymże hotelu, wieczorami, jako że nie było co robić, siadywaliśmy zwykle wszyscy w hotelowym barze, na ogół zresztą jako jego jedyni klienci. Przy piwie, zwykle bariery językowe całkiem zanikały i rozmowy szły na całego, a uczestniczyły w nich i te panienki po drugiej stronie baru.
Chłopak był z niego młody, dobrze zbudowany, południowej urody, pracujące w hotelu dziewczyny wodziły za nim zachwyconym wzrokiem chyba bez wyjątku. Jednego z ostatnich wieczorów swojego pobytu Peter zażyczył sobie szkolenia z języka polskiego. Pytał się, jak po polsku jest to czy tamto, usłyszawszy próbował powtarzać. A ponieważ po drugiej stronie baru stała akurat dolewająca nam piwa… powiedzmy, Anetka, zapytał:
– how to say… „you’re pretty girl”?
– „jesteś ładna” podsuwam po cichu, przeczuwając, że tekst jest do natychmiastowego użycia. Peter jeszcze chwilkę się pokrygował, upewniając się, czy nie podaję mu jakiegoś tekstu, po którym w pysk dostanie, po czym zaryzykował:
– Jeśteś ładna – palnął patrząc głęboko w oczy i uśmiechając się tak, że Elvis by się mógł uczyć. Anetka, doświadczony hotelowy pracownik, zapewne zdarzało się już jej słyszeć komplementy od podchmielonych hotelowych gości, nic nie odpowiedziała, ale jakby w niej ktoś żarówkę zapalił, tak się rozjarzyła cała. Peter, widząc, że tekst się spodobał, zaczął się domagać kolejnych zwrotów. Poleciało więc do Anetki, że ma piękne oczy, że mu się podoba… Zanim Peterowi się znudziło, Anetka już stopami ziemi nie dotykała, tylko się unosiła tak z pół metra wyżej.
Następnego ranka, przy śniadaniu, ku naszemu zdziwieniu znów zobaczyliśmy Anetkę. Mieszkając tam od dawna grafik pracownic znaliśmy dobrze, wiedzieliśmy więc, że po wieczornej zmianie, Anetka mogła się u nas najwcześniej pojawić koło południa. Tymczasem, ona jak gdyby nigdy nic stoi za barem, przez cały czas uśmiechając się do Petera i cała jakaś taka… w skowronkach. Pewni jednak byliśmy, że to dalszy ciąg niewinnej zabawy co najwyżej.
A potem się zaczęło. Najpierw wieczorem przyszła do mnie do pokoju, cichcem i nerwowo się rozglądając (bo nie wolno im było), druga Anetka. One były dwie, duża i mała, obie dobrane jak w korcu maku, zwłaszcza, jeśli chodzi o…. ich wnętrze, powiedzmy. Zaprzyjaźnione oczywiście mocno i nie mające przed sobą tajemnic. Żadnych. Mała Anetka władowawszy się do mnie zaczęła mi mówić płacząc niemalże ze wzruszenia, że tamta Aneta jest taka szczęśliwa, ale jednocześnie tak jej źle, chodzi i płacze, bo się zakochała.
– w kim? – pytam dla zyskania czasu, choć już widziałem, o co chodzi.
– no w Peterze! – ona na to, patrząc ze zgrozą, jak ja mogę w ogóle pytać, co ja ślepy? – i on ją też kocha, ona to wie!
– powiedział jej?
– nie musiał jej mówić, to się czuje. Ty nie słyszałeś, co on jej ostatnio mówił?  – słyszeć słyszałem, siedziałem w końcu obok, w przeciwieństwie do Ciebie, powiedziałem sobie w duchu, a głośno pytam, o co chodzi?

Ano chodziło o to, że Anetka ubolewa nad tym, że nie jest w stanie z Peterem porozmawiać, wyznać, a jak on jej wyzna, to ona nawet nie zrozumie. I czy ja bym mógł im jakoś pomóc, podsunąć Peterowi, co on by mógł jej powiedzieć, nauczyć Anetkę angielskiego…
Zgłupiałem, szczerze mówiąc, cośtam obiecałem na przyszłość, wykręcając się generalnie brakiem czasu, pożegnałem małą Anetkę i poszedłem spać.
Następnego dnia, już w przeddzień końca swojego pobytu zaczepił mnie sam Peter. I mówi, że on nie wie, co się dzieje, że ta dziewczyna z baru przyszła do niego do pokoju, coś mu usiłowała mówić, dała mu kartkę ze swoim adresem, na migi wyżebrała od niego numer telefonu, że całować go bodajże próbowała i że ona jest bardzo ładna dziewczyna, ale on ma narzeczoną, on jutro wraca już do domu i żebym ja to tej dziewczynie przekazał, że on jest zajęty.
Taaa, już się rozpędziłem jej coś takiego przekazywać. Ponieważ problem następnego dnia miał się rozwiązać samoistnie, postanowiłem przeczekać. Zwłaszcza, że i okazji do rozmów z Anetką nie było, bowiem dość spontanicznie postanowiliśmy tegoż wieczoru wyprawić Peterowi pożegnanie, na iście polsko-węgierską modłę. Nawet, jak pamiętam, pytałem, czy zabieramy dziewczyny z hotelu (pożegnanie miało być w trybie Bielsko-Biała by Night), na co Peter z wielkim przerażeniem w oczach odparł nerwowym „no no, please don’t!”).

Pożegnanie było huczne i do granic oporu materii, że tak powiem. Śniadanie dnia następnego jedzone w hotelu siłą rzeczy było ciche, bardzo spokojne i raczej bez szaleństw kulinarnych. Obsługiwała nas mała Anetka, duża, też z zaczerwienionymi oczami, wyraźnie niewyspana i taka jakaś… nie w sosie stała na swoim miejscu, za barem.
Po śniadaniu pojechaliśmy do Żywca, stamtąd po oficjalnych pożegnaniach Peter pojechał już w siną dal, a gdy tego dnia wróciliśmy do hotelu, czekały już na mnie obie Anetki. Jedna z zapuchniętymi oczami, druga przepełniona współczuciem. Od nich się dowiedziałem, że:
– on ją kocha!
– on jej dał swój adres i numer telefonu. Sam jej dał! Więc musi ją kochać, prawda? Zwłaszcza, że ją wtedy pocałował jeszcze!
– i widziałeś przy śniadaniu, jak on za nią patrzył? Cały czas za nią wodził wzrokiem, a co na nią spojrzał, to łzy miał w oczach, jak was obsługiwałam, to widziałam z bliska! Z miłości i z żalu płakał, że wyjeżdża!
Kurcze, w te łzy akurat święcie wierzyłem. Wszyscy mieliśmy wtedy kaca jak stodoła, każdy ruch głową powodował, że świeczki w oczach stawały. A jak nie daj Bóg mała Anetka przemaszerowała koło nas po parkiecie na swych obcasach, to Jezusie… W każdym razie dowiedziałem się, że ona (duża Anetka) będzie do Petera dzwonić. I że moim obowiązkiem jest ją nauczyć, co ona może mu powiedzieć.
Też się wykręciłem, obiecałem podrzucić jakieś „Rozmówki”, ale to dopiero w przyszłym tygodniu, bo tu nie mam.

W przyszłym tygodniu jednak sprawa się rypła. Anetka nie wytrzymała. Pożyczyła skądś słownik, ze słownika sobie wypisała kluczowe słowa do wypowiedzenia i zadzwoniła. Na Węgry, pod podany numer. A tam…. jakaś dziewczyna odebrała! Dziewczyna! Na pewno jego! I tu już był tylko wielki płacz.

Tak też się zakończyła wielka polsko-węgierska tragedia romantyczna. Szczęśliwie Anetka nie poszła się nigdzie rzucać wzorem pewnej Halki (też góralki jakby nie patrzeć), o podpalaniu czegokolwiek nie wspominając. Niedługo potem skończyła się też nasza kariera specjalistów na Żywiecczyźnie. System jakotako działający zostawiliśmy tepsiarzom, którzy w międzyczasie też już dość dobrze go poznali, wiedzieli, ile razy na tydzień trzeba go resetować, w co kopać ze złości (pomagało), sami zaś pojechaliśmy w inne rejony. Koledzy monterzy na inne instalacje, ja zaś awansowałem do dectowego radioplaningu, czyli planowania umiejscowienia masztów, wyliczania potrzebnych anten, ich rozłożenia na maszcie (anteny były kierunkowe, nimi się celowało w konkretne obszary, identycznie zresztą jest obecnie w technologii GSM). Pracę miałem głównie biurową, z krótkimi delegacjami, w trakcie których robiliśmy co najwyżej naoczne oględziny wybranych miejsc oraz, co najciekawsze – pomiary pokrycia w terenie. Polegało to na tym, że wynajmowaliśmy najwyższy dźwig dostępny w danej okolicy, po czym w wybranym terenie stawialiśmy ten dźwig zamiast masztu, z anteną na szczycie, my zaś wsiadaliśmy w samochód i przy pomocy odbiornika pomiarowego robiliśmy pomiary, dokąd jest szansa na łączność i na ile jest pokryty wymagany obszar. Czechowice-Dziedzice, Starachowice, Lublin, Świdnik… Bodajże w Lublinie zamiast dźwigu mieliśmy do dyspozycji 80m wysokości maszt nadawczy chyba telewizji regionalnej. Bardzo wygodny do wchodzenia i bardzo ciekawy widokowo 🙂 Zdjęcia niestety nie zachowały mi się żadne. Praca była nawet ciekawa, jednak zarządzana była przez mocno toksycznego managera, z którym powiedzmy, że mi mocno nie po drodze było. W szczególności nie miałem ochoty zostawać po godzinach, czy wręcz mieszkać w biurze, tylko po to by przerabiać całą dokumentację, na jej kolejną, czwartą już, czy piątą wersję (różniącą się od poprzednich np. sposobem ułożenia zdjęć dokumentujących okolicę masztu). A ponieważ manager ów stał na drabinie wyżej ode mnie, skończyło się to wykopaniem z tego działu dla mnie, a jakże. I całe szczęście zresztą, bo chwilę później Dectlink się skończył (Siemens zakończył sprzedaż oraz rozwój produktu), a ja już wtedy byłem początkującym specjalistą od uruchomień systemu, który dał mi świetną pracę na następnych dobrych 10 lat.

This entry was posted in . Bookmark: permalink.

One Response to: Historia Telekomunikacji – część 10

He he w bodaj 1996 skusiłem się na rozmowę w hotelu Sobieski z Lucentem, też DECTa stawiali, m. in. w okolicach Bydgoszczy, Mogilna, Inowrocławia – dla kogo? Nie pamiętam… Ale byłem wtedy zbyt zielony w branży.

Skomentuj x Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Archiwum

  • 2021 (3)
  • 2020 (2)
  • 2019 (8)
  • 2018 (9)
  • 2017 (24)
  • 2016 (66)
  • 2015 (39)

Wyszukiwanie

Licznik odwiedzin

0355817
Visit Today : 148
Hits Today : 472
Total Hits : 1161455
Who's Online : 3