Jak pisałem ostatnio, DefectLink w warunkach wielkomiejskich kompletnie się nie sprawdził. Cóż, malutka moc emisji w połączeniu z własnościami pasma, w którym wynalazek działał wymuszały bezpośrednią widoczność anten oraz niezbyt wielką odległość między stacją bazową a abonencką. Nasi podwykonawcy robili, co mogli, anteny abonenckie grupowali i wieszali po kilka w miejscach, gdzie sygnał był, a potem przewodem sprowadzali do poszczególnych abonentów, to jednak rodziło inne problemy, od estetycznych począwszy, na technicznych skończywszy. Dodatkowo doszły problemy, o których handlowcy reklamujący Dectlinka jako technologiczną rewolucję nie wiedzieli, bądź zapominali powiedzieć: przez taką linię telefoniczną nie działały faksy (a faks był wtedy podstawą działania każdej firmy), a na domiar złego… no co tu dużo mówić, nie był to stabilny i bezawaryjny system.
We Wrocku więc kariera Dectlinka zakończyła się na tych trzech lokalizacjach, ale na Wrocławiu świat się przecież nie kończył, musiały być rejony wręcz stworzone do takiego systemu. Jakby wzięte żywcem z broszurki handlowej: niewielka, nisko zabudowana aglomeracja, wioska powiedzmy i obok niej dyskretny maszt, najlepiej stojący na naturalnym wzniesieniu terenu, akurat pokrywający zasięgiem całość. Ktoś z naszych handlowców najwyraźniej myślał tą samą drogą, też zastanawiał się, skąd by tu żywcem ten sam scenariusz skołować, może jeszcze dumał nad tym przy piwie marki Żywiec. I stało się, oświeciło go. Żywiecczyzna!
Małe wioski, położone w dolinkach między górami, często z mocno rozrzuconymi posesjami bez żadnych szans na telefonię przewodową, z mizernym bądź zerowym zasięgiem raczkującej jeszcze sieci GSM, wydawały się wręcz stworzone do użycia Dectlinka. Tamże więc zostaliśmy przeniesieni całą silną ekipą, która jako już doświadczona w bojach miała pracować samodzielnie, ja, jako już samodzielny (powiedzmy) koordynator instalacji, moi koledzy jako instalatorzy, najpierw samego systemu, a potem jako siły specjalne wspomagające dwie lokalne firmy wybrane jako podwykonawcy do montowania zakończeń abonenckich w domach.
Początki były piękne. Ładne miejsce, fajna okolica, ciekawa baza hotelowa (do czego jeszcze wrócę). Instalacji miało być sporo, sześć, czy siedem masztów, z każdego od stu do kilkuset abonentów, firmy wybrane na podwykonawców, a które miały mieć płacone całkiem sporą kwotę od sztuki instalacji (sprowadzającej się w teorii do powieszenia u abonenta niedużego pudełka na dwóch wkrętach na ścianie, małej antenki za oknem i połączenia jednego z drugim przewodem) były pewne, że samego Pana Boga pod względem finansowym za nogi złapały. Interes wyglądał na tak cudownie dochodowy, że jako osoba, która miała rozdzielać zlecenia między firmy nawet na samym początku różne propozycje miałem składane odnośnie zasad rozdziału tychże zleceń. Tu od razu uprzedzam domysły: nie, nie skorzystałem. M.in. z powodu, że jako niezbyt doświadczony wtedy życiowo młodzik (nie, nie użyję innego słowa, zostańmy przy młodziku 😉 ) dopiero długo po fakcie załapałem głębszy sens rozmowy odbytej z właścicielem jednej z firm, który mnie na tąże rozmowę zresztą specjalnie do siebie do gabinetu zaprosił. Całe szczęście zresztą, zważywszy na późniejszy rozwój wydarzeń.
Zanim jednak doszło do montowania zakończeń u abonentów, trzeba było postawić same maszty. I tu pojawiły się pierwsze problemy. Stawianie masztów na wzniesieniach terenu, tak pięknie wyglądające w folderach reklamowych i tak oczywiste z punktu widzenia sensu działania systemu, okazało się nierealne z wielu przyczyn. Od technicznych począwszy, w końcu taki maszt musiał mieć i zasilanie i dociągnięte jakieś medium transmisyjne (w tamtym rejonie były to interfejsy HDSL na miedzianych kablach ziemnych), na o wiele poważniejszych problemach prawnych kończąc: tam coś, jeśli nie było prywatnym gruntem położonym w samej miejscowości, zaraz się okazywało być terenem parku krajobrazowego, gdzie nawet papierka nie wolno było na ziemię rzucić, a co dopiero kilkudziesięciometrowy masz stawiać. Pierwsza wtopa polegała więc własnie na tym: maszty stały nie tam, gdzie to miało sens, a tam, gdzie się je w ogóle dało postawić.
Maszty mieliśmy tym razem cudne, nie żadne kratownicowe paskudztwa (choć tamte miały akurat tą wielką zaletę, że były samostojące, nie wymagały fundamentów ani kotwienia w ziemi), tylko zgrabne stalowe „kominy”:
Tradycyjnie już pozwolenie na ich uruchomienie uprawomocniło się jesienią, więc uzbrajane w sprzęt i anteny były już zimą, kiedy to do niektórych z tych masztów nawet dojechać się nie dawało, jeden z moich kolegów więc na wyżyny zaradności się wtedy wspinał, wynajmując od okolicznych górali np. sanie z koniem i woźnicą celem dowiezienia pod maszt urządzeń, które miały być tam zainstalowane. Oczywiście, woźnica za taką usługę sobie liczył iście po góralsku, a ponieważ faktury góral wystawić nie był w stanie, za zgodą firmowego kierownictwa były tu odwalane dość ciekawe kombinacje, o których szczerze mówiąc nawet nie wiem, czy wolno mi pisać, w każdym razie góral dostawał zapłatę w formie towarowej 🙂 Jak potem nasza księgowa księgowała „na kontrakt” zakup mebli, czy sprzętu AGD – nie mam pojęcia. Jak te rozliczenia wyglądały dokładnie – też nie mam pojęcia, kolega bardzo się starał robić to bez zbędnych świadków, w każdym razie wszyscy zainteresowani byli zadowoleni, więc musiało nie być źle 🙂
Wszystkim nam tam zresztą nie było źle. Teren malowniczy, hoteli do wyboru do koloru, ja nie mając wtedy jeszcze samochodu służbowego i pracując w zasadzie stacjonarnie w budynku żywieckiej TPSA pomieszkiwałem sobie w małych hotelikach w samym Żywcu, koledzy monterzy zaś w jakimś pensjonacie w Jeleśni, skąd z kolei oni mieli bliżej do roboty, ale potem, znów za sprawą owego obrotnego kolegi trafiło się nam wszystkim prawdziwe cacko: elegancki hotel, raczej z górnej półki cenowej w tych okolicach (wtedy, bo obecnie, jak mi google powiedziało, hotel mocno spuścił z tonu). Normalnie ten hotel był daleko poza limitem cenowym wyznaczonym nam przez firmę i choć wtedy w wyszukiwaniu hoteli odpowiednich dla pracowników delegacyjnych mieliśmy już pewną wprawę, tamże nikt z nas by nawet nie zajrzał. Za wysokie progi po prostu. Szczęśliwie jednak wizyta taka się odbyła służbowo, pod kątem sprawdzenia możliwości założenia w hotelu naszego łącza telefonicznego. To niestety nie wyszło, za to wspomniany obrotny kolega w trakcie wizyty dogadał się z niemniej obrotnym właścicielem hotelu. Poszło o prostą rzecz: taki hotel położony w górach, nieważne jak bardzo atrakcyjny by nie był, klientelę ma właściwie tylko przez dwa okresy w roku: w lato w czasie wakacji i w zimę, gdy jest śnieg w górach. Resztę roku zwykle świeci pustkami. A jak świeci pustkami, to nie zarabia. Nas zaś było czterech chłopa gotowych mieszkać tam tydzień w tydzień po pięć dni roboczych przez kilka miesięcy non stop. Szybko więc zawarte zostało porozumienie, na mocy którego dla nas w hotelowym cenniku pojawiła się niedostępna dla innych klientów „oferta specjalna”, na mocy której mieliśmy zapewnione pokoje w znacznie niższej cenie, która się mieściła w firmowych limitach, a jeszcze hotel nam gratis dokładał do tego wyżywienie (śniadania i obiadokolacje). I mieszkaliśmy sobie tam w luksusach tygodniami całymi, po pewnym czasie zaprzyjaźniając się z obsługą, bywało, że na całkiem zaawansowanej stopie, na tyle zaawansowanej, że gdy w hotelu była wyprawiona zamknięta impreza z okazji imienin właściciela, byliśmy zaproszeni na nią jako goście. Oj, pamiętna to była impreza, iście góralska…
Prócz bazy hotelowej były też piękne okolice. Góry pod nosem, słowacka granica pod nosem, słowackie sklepy z alkoholem tuż przy granicy, celnicy na przejściu granicznym, którzy po paru razach już nas znali i dobrze wiedzieli, że my nic nie szmuglujemy na handel, a jedynie na własny użytek i przymykali oczy na bagażnik samochodu wesoło pobrzękujący piwem w ilościach mocno przekraczających dozwolony do przewiezienia limit. Co najwyżej rozmówki przy okazywaniu dokumentów się odbywały:
– dokąd wyjazd? Gdzieś dalej tym razem?
– eee, nieeee, tu do sklepu tylko.
– jechać!
Któregoś dnia pojechaliśmy na zakupy trochę głębiej. Jeden z naszych wesele miał mieć w rodzinie i zobowiązał się do dostarczenia trunków. Taniej. Na większe zakupy warto było pojechać w głąb kraju, bowiem Słowacy na popyt z naszej strony reagowali zgodnie z zasadami rynku i im bliżej granicy, tym drożej było. Pojechaliśmy więc na dłuższą wycieczkę, cośtam pozwiedzaliśmy przy okazji, cośtam zjedliśmy, zrobiliśmy zakupy (w ilości jak to na tradycyjne polskie wesele, plus każdy z nas jeszcze jakieś własne potrzeby miał) i jedziemy z powrotem. Nie po drodze nam jednak było wracać przez Korbielowskie przejście, wracaliśmy przez Zwardoń. Tam nas nie znali, więc flaszki zostały na wszelki wypadek porozkładane po całym samochodzie: trochę w bagażniku, trochę w schowkach, pod przednie siedzenia – ile weszło. Ryzykowne to było, ale główny zainteresowany, zarazem kierowca tak zadecydował, nie chciało mu się drogi nadkładać, pojechaliśmy.
Już na ostatnich kilometrach przed granicą jechaliśmy gdy nagle zza krzaka wyskakuje nam na drogę zielone coś, ewidentnie mundurowe i macha, że mamy się zatrzymać. Zamilkliśmy, Tadek (kierujący) zbladł, ale posłusznie zjeżdża na pobocze i staje. Zielone tymczasem podbiega do nas truchtem i woła:
– pany, pany, do hranicy idete? Vezmte mne, autobus umknął, a służba zaraz.
No co było robić? Zsunęliśmy się z tyłu, pan wsiadł na trzeciego. Siadając oczywiście trącił butem flaszki pod siedzeniem, te wydały radosny i całkowicie jednoznaczny brzęk. Gdy Tadek ruszył, do tego brzęku dołączyło się cichutkie dzwonienie butelek spod drugiego siedzenia. My cisi, bladzi, zastanawiamy się, co robić, a celnik jak gdyby nigdy nic rozmowę zaczyna, kto my jesteśmy, skąd jedziemy, wysłuchał spokojnie skróconego opowiadania, że delegacja, że telefony, że w Korbielowie mieszkamy. O alkohol nie pytał, my nic nie mówiliśmy. Bo i co było mówić? Że 50 flaszek gorzały na własny użytek wieziemy?
Dojechaliśmy do granicy, a tam… kocioł. Do szlabanu kolejka kilku osobówek, szlabany zamknięte, przy jednym tylko trwa obsługa, każdy jeden podjeżdżający samochód bebeszony i przekopywany do dna. Znaczy nie będzie wódki na weselu. No, ale co robić? Podjechaliśmy na koniec kolejki, celnik wysiadł, grzecznie podziękował i poszedł. My czekamy. W samochodzie cisza, nastrój grobowy. Po chwili „nasz” celnik wyszedł z powrotem, już w czapce, na urzędowo, podszedł do drugiego szlabanu i kiwa na nas, że mamy podjeżdżać. Tadek ruszając jeszcze zdążył spytać, ile pieniędzy mamy przy sobie, podjeżdża do szlabanu, a ten ku naszemu zdumieniu unosi się do góry. Zatrzymaliśmy się tak czy tak, ale celnik nam tylko pomachał ręką, że mamy przejeżdżać, uśmiechnął się i szerokiej drogi (czy jakoś tak) po słowacku życzył.
Takich wycieczek, nawet niekoniecznie zaopatrzeniowych, ale czysto turystycznych odbyliśmy wtedy wiele. Oravsky Podzamok, Węgry, dokąd pojechaliśmy specjalnie pełne zaćmienie słońca oglądać. Czechy… długo by opowiadać, ale odpuszczę sobie, bowiem, nie ma to już nic wspólnego z telekomunikacją. Dwie historie z tamtego czasu jednak koniecznie muszę opisać, bowiem i wiążą się z zasadniczym celem naszego pobytu tamże i chyba opisania są warte 🙂
Zainteresowanie naszymi telefonami było ogromne, odkąd tylko tam się pojawiliśmy. Mnóstwo ludzi pytało, proponowało, generalnie nie mogło się doczekać, żeby te telefony się pojawiły, zwłaszcza, żeby pojawiły się u nich, w końcu cała ta okolica żyła z turystyki, a własny telefon mógł się tu okazać tym, co z przeciętnej „chałupy dla letnioków” zrobi pensjonat pełną gębą. Przekonywano nas w różny sposób, byśmy „coś” zrobili dla uzyskania zasięgu tam, gdzie go ewidentnie nie było. Albo choć sprawdzili. Któregoś dnia taka właśnie prośba o sprawdzenie przyszła do nas nietypową drogą, bo nie bezpośrednio w postaci zainteresowanego z prośbą, ale z samej góry, przekazana nam przez rejonową dyrekcję TPSA , do której z kolei dotarła ona gdzieś od samego dyrektora parku krajobrazowego. Chodziło mianowicie o sprawdzenie możliwości założenia telefonu w jednym z dość wysoko położonych schronisk turystycznych. To, że przedsięwzięcie nie ma żadnych szans powodzenia można było powiedzieć od razu i nie wstając z krzesła, schronisko było położone dokładnie po drugiej stronie dość wysokiej góry, niż jedyny maszt znajdujący się w tej okolicy, a nawet gdyby góry nie było, to na poprawną łączność było najzwyczajniej w świecie za daleko. No ale wtedy nie byłoby zabawy. Była już wiosna, ciepło, słonecznie, w góry aż się chciało chodzić. A wycieczka „służbowa” do schroniska? Sama radość. Oczywiście, nikomu nie przyszło nawet na myśl, by leźć tam pieszo, schronisko było wysoko, droga daleka, my po górach zaś chodziliśmy raczej na krótkie wyprawy. Od razu pojawił się pomysł, że wynajmiemy gdzieś terenówkę, pozwolenie się uzyska, bo to w końcu Park się zwraca z taką prośbą, pojeździmy sobie 🙂
Niestety, pomysł spalił na panewce. Najbliższa wypożyczalnia samochodów dysponująca samochodem terenowym, jaką udało się znaleźć, mieściła się w Bielsku-Białej, a nawet tam, gdy usłyszeli, że chodzi o prawdziwą terenówkę, a nie o terenówkę do szpanowania, wycofali się. Wracaliśmy tego dnia do hotelu z nosami zwieszonymi na kwintę, rozpatrując pomysły typu pogadania z tą dyrekcją Parku, może oni jakiś samochód udostępnią, gdy oczy nasze padły na wielokrotnie wcześniej mijaną reklamę: „Szkółka jeździecka, wynajem koni pod wierzch”. Adres: Korbielów.
Zaczęło się chyba od żartów i wzajemnego podpuszczania. Skończyło zaś najpierw na nauce podstaw kierowania koniem na specjalnie dla nas zorganizowanej lekcji (żaden z nas nie miał o tym zielonego pojęcia), a potem na całodziennej wyprawie konnej po górskich szlakach 🙂
Moi koledzy na szlaku:
Niżej podpisany w pozie godnej Piłsudskiego, tuż przy schronisku, do którego w końcu dotarliśmy. Zasięgu – nie było nawet cienia. Za mną – jedna z towarzyszących nam instruktorek. Konie zaś, to nie kucyki, jak swego czasu skomentowała jedna z moich koleżanek, tylko o ile mnie pamięć nie myli, konie huculskie, niższe, ale silniejsze i bardziej wytrzymałe, lepiej się nadające do warunków górskich, wybrana przez nas stadnina się w nich specjalizowała.
Wyprawa, mimo totalnego niepowodzenia jeśli chodzi o jej oficjalny powód, była wielce pouczająca. Pozwoliła nam (mi na pewno w każdym razie) dobitnie się przekonać, że środek lokomocji, który nie ma kół, silnika i kierownicy jest zdecydowanie nie dla mnie. Bydle się kompletnie nie słuchało, lazło, gdzie chciało, niemiłosiernie trzęsło i jeszcze złośliwie nie chciało iść środkiem ścieżki, tylko uparcie lazło tym bardziej po jej krawędzi, im bardziej stromo z boku było. I do tego jeszcze zachowywało się nieprzyzwoicie w nieodpowiednich momentach. Tak więc: nie! Na koniu jechałem, więcej nie chcę.
Kolorytu całej historii dodała potem nasza księgowa z działu kontroli, która aż mnie specjalnie wezwała do siebie, żebym wytłumaczył, jaki związek z kontraktem telekomunikacyjnym ma faktura opisana jako „nauka jazdy konnej, wynajem koni pod wierzch”. Jak sama potem powiedziała, wiele już dziwnych faktur rozliczała, ale ta wysuwa się na prowadzenie 🙂
Druga historia, raz już anonsowana tragedia romantyczna o charakterze międzynarodowym – opiszę, ale pozwolę sobie ją przełożyć do kolejnej części, tu już za długo trochę.
Commented: 9 października 2016 at 15:51
„Kolorytu całej historii dodała potem nasza księgowa z działu kontroli, która aż mnie specjalnie wezwała do siebie, żebym wytłumaczył, jaki związek z kontraktem telekomunikacyjnym ma faktura opisana jako „nauka jazdy konnej, wynajem koni pod wierzch”. Jak sama potem powiedziała, wiele już dziwnych faktur rozliczała, ale ta wysuwa się na prowadzenie.”
I ten ostatni akapit najbardziej mnie rozbawił w tej historii – nie akcja z celnikiem w aucie pełnym kontrabandy, ale właśnie to.
Pozdrawiam
Commented: 13 października 2022 at 12:59
Świetne historie! 🙂