Historia Telekomunikacji – część 6

Dziś będzie odcinek specjalny. Zainspirowany podsuniętym mi przez kolegów z wątku Słupki, szafy i przyłącza kablowe telefonii stacjonarnej – dyskusja opowiadaniem phreakerskim „Sygnał Czasu” postanowiłem bowiem podzielić się tym, co sam wiem o temacie. Opisane niżej wydarzenia pochodzą co prawda sprzed ponad 20 lat i już dawno się przedawniły jako wykroczenie czy przestępstwo, ponieważ jednak miałem już okazję prowadząc działalność blogową przekonać się, że zawsze się znajdzie jakaś nadwrażliwa i/lub życzliwa osoba (znaczy, podpisująca się: „życzliwa osoba”), na wszelki wypadek zacznę od zastrzeżenia, że niżej opisane wydarzenia stanowią fikcję literacką, powstały na podstawie opowieści zasłyszanych w trakcie imprez studenckich od osób, których personaliów nie znałem, bądź obecnie nie jestem sobie w stanie przypomnieć, amen. Przedstawiam zaś te historie jako ich bohater, „bo tak”, gwiazdorstwo mnie dopadło, powiedzmy.

Otóż, były lata wczesne 90-te, jeszcze sporo przed opisywanymi wcześniej w „Historii Telekomunikacji” sytuacjami. Byliśmy na studiach, mieliśmy akurat po tyle lat, by czuć się strasznie dorośle i dojrzale i mieć gotowe rozwiązanie na każde zło otaczającego nas świata. W tym częsty w takim wieku instynkt Robin Hooda, czy tam Janosika. Właśnie 20latki najczęściej „walczą z systemem” jeżdżąc na gapę, podrabiając bilety miesięczne, czy też właśnie usiłując z większym czy mniejszym powodzeniem korzystać za darmo z telefonów. Oczywiście nigdy nie chodzi o to, że przeciętny dwudziestolatek zwykle groszem nie śmierdzi, bo (zwłaszcza jako student) cały czas wisi na garnuchu rodziców, ewentualnie najwyżej coś tam sobie dorabia na boku (tak, wiem, że bywały wyjątki, chodzi o regułę), zawsze do takiego jakby nie patrzeć okradania instytucji jest dorobiona jakaś teoria w myśl której to on jest ten dobry, a instytucja zła. Bo nie daje dzwonić za darmo albo choć za pół darmo. A student dzwonić musi. Do domu (kochane pieniążki przyślijcie rodzice), do dziewczyny, do drugiej dziewczyny, do trzeciej dziewczyny, do kumpla, czy ot choćby tak, dla sportu.

Moje kontakty z phreakerstwem rozpoczęły się za sprawą pewnego Darka. Szczerze mówiąc nie pamiętam szczegółów samych początków, czy to on zaczął temat, czy też ja usłyszawszy gdzieś coś usiłowałem zabrylować w towarzystwie wiedzą, a facet podjął temat, w każdym razie to za jego sprawą zasłyszana teoria zamieniła się w regularnie stosowaną praktykę. Człowiek był kochliwy, potrzeby telefoniczne miał duże i temat drążył co sił.
Najczęściej wtedy spotykanym u nas automatem telefonicznym była stara „mydelniczka”, czyli AW-652:

AW-652(zdjęcie autorstwa Nero541 z forum elektroda.pl)

Za sprawą tego telefonu najpierw przez pewien czas chodziliśmy z widelcem (ze studenckiej stołówki oczywiście!), a ponieważ na dłuższą metę widelec do noszenia przy sobie jest mało wygodny, ku sporemu zdziwieniu mojej mamy zacząłem przy sobie nosić mały, metalowy pilnik do paznokci. Pilniczek był idealny, miał i odpowiednią grubość (nie to, co widelec, który był jednak trochę za gruby) i wymaganą sztywność. A co z nim się robiło? Ano, trzeba się było przyjrzeć otworowi „zwrot monet”, jego wnętrze zwykle było niedokładnie spasowane z obudową, i po lewej stronie otworu, mniej więcej na głębokości klapki była szczelina wiodąca w głąb obudowy. W tąże szczelinę wsuwało się pilnik, w jej górnej części, ustawiony lekko do góry i trzeba było nim delikatnie pomacać. Jak już się raz znalazło, to potem wiedząc już, gdzie, robiło się to błyskawicznie, jednym dyskretnym ruchem, w każdym razie pilniczek trafiał na coś, co się miękko poddawało, a jak się to popchnęło, to automat zaliczał wrzucenie monety. Czy tam żetonu.

Szczerze mówiąc, nigdy nie widziałem tego telefonu od wewnątrz, nie wiem, co tam sprawdzało wrzucane monety, ale pewnie była to jakaś prosta waga i pilnikiem trącaliśmy jej szalkę. Metoda z pilnikiem była o tyle fajna, że bardzo dyskretna, jednak o ile wiem, te telefony można było oszukać byle czym, nawet mocne pieprznięcie pięścią w obudowę potrafiło być zaliczone jako wrzucenie monety. Poza tym… no stare były po prostu. Dlatego też coraz więcej ich znikało, zamiast nich zaś zaczęły się pojawiać „kanciaki”, czyli automaty AWS:

AWS(źródło: http://hartispoli.blogspot.com/2011/11/payphone.html)

Do tych automatów usiłowaliśmy podejść po małpiemu, znaną już metodą. Pilniczkiem, dłuższym pilniczkiem dźgaliśmy przez wszelkie dostępne szczeliny obudowy w nadziei, że trafimy w magiczny punkt. Niestety, to było bez szans, lata całe po tych wydarzeniach widziałem tenże telefon od środka, dzięki temu miałem okazje się dowiedzieć, że tu żeton był kontrolowany już czysto elektronicznie, przez porównanie z żetonami wzorcowymi tkwiącymi wewnątrz urządzenia. Tak więc dźgając telefon mogliśmy go co najwyżej zepsuć, ale rozpracować – za diabła.
Metoda na te telefony pojawiła się nagle i nagle wiedzieli o niej wszyscy (wszyscy zainteresowani), było to nawet zabawne, bo do publicznych miejsc, w których były takie automaty „wrażliwe” na metodę bywało, że wieczorem kolejki się ustawiały, a wiele osób w tej kolejce z nudów bawiło się pstrykając piezoelektrycznymi zapalniczkami do gazu. Bo właśnie to było potrzebne. Mały piezoelektryczny iskrownik wyjęty z zapalniczki bywał za słaby, najlepsza była kupiona na targu od przyjeżdżających wtedy do nas na handel „ruskich” elektrozażigałka:

zajigalka_dlya_pliti

Trzeba to było lekko przerobić, wywalić ten metalowy fragment obudowy i zostawić samą wystająca sztorcem elektrodę WN. Naciśnięcie przycisku (wymagał użycia sporej siły) produkowało nie iskierkę, jak w tych małych zapalniczkowych, a cały szereg solidnych iskier.. Strzelenie taką zażigałką w telefon znakomicie zakłócało komparator badający wrzucony żeton i „zaliczało”. Najlepiej było strzelać w metalową śrubę na środku tarczy numerowej, ona widać była łączona bardziej bezpośrednio z masą elektroniki telefonu, strzelanie w obudowę często nie dawało żadnych efektów.

Metoda „na zapalniczkę” była szeroko znana (wspominałem o stojących do telefonów kolejkach, w których co drugi stojący umilał sobie czas pstrykając zażigałką) i pewnie dlatego szybko się skończyła. Najpierw duże AWS-y zostały w studenckich rewirach powymieniane na małe AW-8

AW_8(zdjęcie udostępnione przez kolegę Zutket z forum elektroda.pl)

Te były niestety odporne na metodę, były to też niestety automaty tylko do rozmów w jednej strefie numerowej. Duże AWS, kiedy się zaczęły pojawiać z powrotem, były już na metodę odporne, miały tez już często klawiaturę zamiast tarczy. My już jednak byliśmy wtedy za bardzo wciągnięci w temat, by odpuścić ot tak po prostu, postanowiliśmy podejść do tematu naukowo: ja – student elektroniki i elektronik amator, wspomniany już kolega Darek – wtedy jeszcze humanista oraz trochę na siłę wciągnięty do biznesu trzeci kolega, który co prawda przed tematem bronił się ze wszystkich sił, ale dla nas miał tą zaletę, że jako absolwent technikum telekomunikacyjnego miał wiedzę, której nam brakowało oraz pozostałe mu z lat nauki książki.
Od niego to dowiedzieliśmy się, jak wygląda komunikacja takiego telefonu z centralą, skąd gdzieśtam wiedzą, że abonent wrzucił monetę, skąd automat wie, że tejże monety ma zażądać. Otóż, żądanie wrzucenia monety było wysyłane przez proste „odwrócenie pętli”, czyli zamianę polaryzacji linii. Remedium na to było oczywiste dla każdego, kto choć liznął podstaw elektroniki: mostek Graetza włączony między linię a telefon, jednak nie wyłączało to katarynki „wrzuć monetę” nadawanej przez centralę. Poza tym taka przeróbka ciężka byłaby do założenia „na moment”, a jej instalacja na stałe miałaby bardzo krótki żywot, TPSA z pewnością błyskawicznie zainteresowałaby się automatem, przed którym stoją kilometrowe kolejki, a kasetka w telefonie pusta.

Nas zainteresowała bardziej druga strona zagadnienia: jak telefon „mówi”, że przyjął prawidłową monetę. Ano, mówił w bardzo prosty sposób: na moment wpinał w pętlę inną rezystancję, niż standardowe obciążenie pętli abonenckiej, centrala widziała to jako impuls prądowy i pozwalała na dalszą rozmowę. O i tu już byliśmy w domu. Jaki problem przecież wpiąć taką rezystancję w zastępstwie telefonu? Nie pamiętam już konkretnej wartości rezystora, ale zamiast pilnika teraz zaczęliśmy nosić przy sobie kilkusetomowy opornik, nawet starannie wyposażony w krótkie przewody zakończone krokodylkami, ja sobie nawet mikrowyłącznik dorobiłem, bo wpięty równolegle w linię opornik trochę ściszał rozmówcę, więc przy słabym połączeniu można było się ratować dołączając opornik wtedy, gdy był potrzebny. A był potrzebny za każdym razem, gdy w słuchawce rozlegało się znienawidzone „wrzuć monetę”. Wtedy, jeśli oczywiście do linii był dołączony opornik, wystarczyło zakręcić tarczą (która, jak nie wszyscy może wiedzą), nie robiła nic innego, tylko rozłączała linie na krótki czas, tyle razy, ile impulsów miała nadać). Po naszej przeróbce tarcza nie rozłączała już linii i nie nadawała dekadowo wykręcanych cyfr, tylko… powodowała cykliczne wrzucanie w linię naszego opornika. Tyle razy, jaki numer się wybrało na tarczy. Wykręcenie jedynki dawało żeton A, dajmy na to trójki – trzy żetony A (a kto bogatemu zabroni wrzucić hurtem kilka?), wykręcenie zera natomiast dawało dziesięć impulsów, czyli równowartość żetonu C.

W teorii było to bardzo proste, w praktyce zaś… problemem był sam drobiazg: jak wynalazek podłączyć do linii. Bardzo wiele publicznie dostępnych telefonów, zwłaszcza w ustronnych miejscach zaczęło mieć wtedy prowadzące doń przewody w dziwnym stanie: ponacinana izolacja, albo wręcz przewód rozcięty i skręcony „na barana” z połączeniami świecącymi na wierzchu gołą miedzią… To nawet niekoniecznie była nasza robota, popularne wtedy było pajęczarstwo, pajęczarze preparowali w ten sposób linie, by się do nich podłączać swoimi telefonami, np. popularnymi wtedy sprowadzanymi z Tajwanu „słuchawkami”, my zaś korzystaliśmy z ich roboty. TPSA zresztą też nie pozostawała bierna, linie prowadzące do telefonów uzbrajane wtedy były w pancerne stalowe rurki sięgające od telefonu na taką wysokość, by bez drabiny już się nie dało.

Wtedy jakoś, któregoś wieczoru, gdy zapewne pilnie uczyłem się w akademiku (no bo co innego mógł w akademiku wieczorem robić student, no co?), zadzwonił do mnie akademikowym „domofonem” (bardzo szczególny radiowęzeł z systemem przywoławczym) wspomniany już Darek, mówiąc, że sprawa jest, że przez domofon nie powie, że mam się zbierać i iść z nim. Gdzieś.
Co było robić, wstałem, odstawiłem książki (doczytawszy tylko rozdział, żeby nie zwietrzał), założyłem buty i poszedłem. Darek zwykle nie robił takich akcji bez uzasadnionego powodu. Teraz też, jak się okazało. Wsiedliśmy w tramwaj, pojechaliśmy do niego na wydział. Stary uniwersytecki budynek, budowany według dawnych zasad, miał ogromny przedsionek. Po godzinach pracy wydziału pusty i co ważne, dostępny wtedy z zewnątrz, . W tymże przedsionku zaś… automat. Piękny strefowiec, z tarczą.
– widzisz go? – Darek zwykle był enigmatyczny, ale nietrudno było się domyślić, że nie chodzi mu o lamperię na ścianie.
– no widzę. Na zapalniczkę działa? – spytałem przytomnie, widząc tarczę.
– no nie, nie te czasy. Kabel do niego widzisz?
– czekaj… – krótkowidz byłem, musiałem podejść bliżej. Kabla nie było. Od telefonu wiódł jedynie niezbyt równo zagipsowany ślad po rowku, w którym został ukryty kabel.  – w ścianę go bydlaki wkuli???
– jak myślisz – Darek do mnie – dałoby się tam zamontować opornik na stałe?
– na stałe? Całe miasto będzie tu przychodziło dzwonić po tygodniu. A po dwóch interes zniknie. To trzeba jakoś z wyłącznikiem zrobić, tylko dla wtajemniczonych.

Tu nastąpiła klasyczna burza mózgów, być może już w jakimś bardziej przyjaznym otoczeniu, niż przedsionek uniwersyteckiego budynku. W ramach tejże burzy przewijały się pomysły typu założonego nad aparatem wyłącznika, (wysoko zawieszony, jego szczyt był dla normalnie zbudowanego człowieka niewidoczny), wstawionego w ścianę gniazdka słuchawkowego z opornikiem wpinanym wtyczką, ale bezapelacyjnie oczywiście wygrał pomysł z kontaktronem do załączania opornika, na stałe zamurowanym w ścianie 🙂 Kontaktron tuż nad telefonem, wystarczy na czas rozmowy coś na telefonie postawić, choćby pudełeczko. Z magnesem w środku…

Ogólnie rzecz biorąc nastąpiła wtedy jakaś ogólnopolska epidemia phreakingu, TPSA musiała mieć z tym poważny problem i zresztą nie dziwię się, pamiętam, że do „uwolnionych” telefonów kolejki potrafiły stać, złożone często z osobników o najprzeróżniejszych kolorach skóry, studiujących w Polsce, a dzwoniących regularnie do domu. Gdzieś do Afryki dajmy na to. My kombinowaliśmy, inni kombinowali, TPSA też kombinowała. A ponieważ w wojnie tej przegrywała z kretesem, pewnego dnia w końcu z całego kampusu automaty zniknęły. Co do jednego. Rozwiązanie radykalne i zapewne liczyli na to, że skuteczne. Ono zresztą mogło być skuteczne, ale ponieważ TPSA rządziła się wtedy własnymi (bardzo bezwładnymi) prawidłami, wyszło jak wyszło. Automaty zniknęły, ale ich numery nie zostały zablokowane na centrali (jakiejś elektromechanicznej jeszcze, więc może nie było to takie proste) i co ważniejsze, nie zostały też „wzięte na przerwę” na przełącznicy. Czyli np, u nas w akademiku gdzieś pod sufitem wisiał sobie przewód telefoniczny z normalną, czynną linią. Oczywiście, już chyba po dniu czy dwóch zaczął wisieć niżej i to w dodatku dogodnie, tuż przy stojącym w akademikowym holu fotelu klubowym. A do tegoż fotela znów stały kolejki, często kolorowych studentów, tym razem dzierżących w dłoniach różnego rodzaju aparaty telefoniczne.
Ktoś tam w TPSA musiał się bardzo wkurzyć, że odłączona linia, zdjęty aparat, a z bilingu wielomilionowe rachunki (w starych złotych) przychodzą, przyjechał wściekły monter i zwinął całą linię aż do puszki mieszczącej się gdzieś na zapleczu akademikowej portierni. To już była większa przeszkoda, ale nie takie rzeczy się robiło, nie? Wtajemniczonych osób było już wtedy więcej, znalazł się jeden żyjący w bardzo dobrych stosunkach z jedną z portierek, starsza pani też była zresztą super kobietą, zawsze stała murem za nami, nawet przeciw własnemu kierownictwu (zdarzało się, że ostrzegała przed różnymi dziwnymi nalotami… ), przekonał ją do ucięcia sobie drzemki któregoś wieczoru. W czasie drzemki dostaliśmy się do puszki, zlokalizowaliśmy wyciętą parę na łączówce i pociągnęliśmy od niej  nową linię. Puszka mieściła się tuż przy oknie, nowa linia więc wychodziła za to okno na zewnątrz, tam w dół do kolejnego okna do akademikowych piwnic, gdzie kończyła się na dwóch dyskretnych gwoździkach wbitych we framugę. Piwnica gwarantowała pełną dyskrecję i swobodę, wtajemniczone osoby schodziły tam po prostu z telefonem, którego kabel był już od dawna wyposażony w krokodylki i chyba nawet na boku był zainstalowany już na stałe przycisk do „zaliczania” wrzucenia monety, w końcu linia miała cały czas wyposażenie automatu telefonicznego, coś te nieszczęsne monety musiało wrzucać.

Któregoś wieczoru poszliśmy dzwonić, każdy w swoich sprawach (chadzało się po dwóch dla bezpieczeństwa, jeden dzwonił, drugi dawał baczenie, potem zmiana), chyba ja jako pierwszy na świecy stanąłem, Darek zszedł niżej, ale za chwilę słyszę:
– ty, chodź no tu!
– co tam?  – pytam zdziwiony.
– masz, posłuchaj! – biorę od niego telefon już wpięty do linii, prztykam wyłącznikiem linii, a w słuchawce zamiast sygnału… rozmowę słychać czyjąś!
– automat z powrotem powiesili?
– nie no, zauważylibyśmy. Może podłączyli na tą linię normalnego abonenta?
– ale od naszej puszki? Niemożliwe. Trzeba sprawdzić instalację!
Jak postanowiliśmy tak zrobiliśmy, ale i długo nie musieliśmy szukać. Rzut okiem na nasze „gwózdki” pozwolił odkryć, że coś na nich przewodów przybyło. Normalnie, pajęczarz nam się na przyczepkę do naszej pajęczej linii podłączył! Drucikiem nawojowym w emaliowanej izolacji i minimalnej średnicy pociągnął sobie linię od naszych gwózdków na bezczela wprost do akademikowego pokoju, gdzie jak paniska postawili sobie normalny stacjonarny telefon do dzwonienia.

Co było robić, z pajęczarstwem trzeba walczyć, nie? Pasożyty jedne, za darmo by chcieli! Instalacja została w trymiga zwinięta w kłębek, a ponieważ po nitce do tego kłębka wcześniej bezproblemowo trafiliśmy, z pajęczarzami została odbyta poważna rozmowa, w której wytłumaczyliśmy im, że my im nie żałujemy, tylko niech nie robią takiej maniany z linią dociągniętą do pokoju, chyba że mają ochotę się mocno tłumaczyć na komendzie, a potem płacić ładnych parę milionów (wciąż starych złotych) rachunku płacić oraz diabli wiedzą, jaką grzywnę do tego. Piwnica gwarantuje ciszę i spokój oraz całkowity brak powiązania instalacji z konkretną osobą. A że nie tak wygodnie, jak we własnym pokoju? Trudno.

Idylla znów nie trwała długo, TPSA poszła wreszcie po rozum do głowy, linia została zablokowana na PG (Przełącznica Główna) i się skończyło. My jednak mieliśmy przed sobą już nowe wyzwanie, a były nim coraz częściej się pokazujące niebieskie Urmety:

Urmet

To było prawdziwe wyzwanie, przy próbach wyprodukowania karty do tego telefonu wiele osób spędziło mnóstwo czasu, ja zaś mogę napisać, że przez całe studia na zajęciach czy wykładach nie nauczyłem się tyle o magnetyźmie i zapisie magnetycznym, co wtedy. Urządzenia całe budowałem do jeżdżenia głowicą po kartach, nie ja jeden zresztą, oryginalne karty były badane najprzeróżniejszymi metodami, od posypania opiłkami żelaznymi ze spiłowanego pilnikiem gwoździa począwszy (pięknie było widać, jak zapis się rozkłada, było nawet widać pewne niuanse tegoż zapisu), na sczytywaniu zawartości karty głowicą i zapisywaniu jej przy pomocy pecetowej karty dźwiękowej do pliku wav skończywszy. W wyniku doświadczeń błyskawicznie wykluczyliśmy wszelakie urbanlegendy, które wysypały się oczywiście jak grzyby po deszczu, wedle których „każdy wiedział” (bo jego kolegi brata dziewczyny wujka znajomy sprawdzał i mu działało), że wystarczy cośtam nakleić albo wręcz spryskać kartę lakierem do włosów i już (nie, tego nawet nie sprawdzaliśmy. M.in. z braku lakieru do włosów).

Skopiowawszy do pliku zawartość oryginalnej karty wiedzieliśmy już, co zapisać, pozostało pytanie, jak to zrobić. Oczywiście pierwsze próby odbyły się z taśmą magnetofonową (bohaterką popularnych urbanlegend swoją drogą, „każdy” wiedział, że „wystarczy nakleić”) i głowicą magnetofonową. I nic. Telefon takiej karty nie widział. Prosta próba z opiłkami powiedziała nam, dlaczego. Oryginalny pasek magnetyczny magnesował się w takim stopniu, że z opiłków na karcie zostawał ostro zarysowany ślad, grubo pokryty jeżem z opiłków, podczas gdy zapisana taśma magnetyczna ledwie zatrzymywała jakiś pyłek. Po prostu za słabe własności miała. Za słabą koercje magnetyczną, jak się wtedy dowiedziałem, bo oczywiście, na wykładach z PE, jeśli nawet to było, to w pamięci nie zostało (zgodnie ze studencką zasadą 3xZ: Zakuć, Zaliczyć, Zapomnieć). Próbowaliśmy z lepszymi nośnikami, ale dostęp do tych był ograniczony, w końcu co mogliśmy ogólnodostępnego wykorzystać? Taśma magnetofonowa – odpadła. Taśma video – ona tylko szersza była, własności właściwie te same. Nadzieje wiązaliśmy z pociętą dyskietką (5.1/4″ trzeba było pociąć), ale też okazała się za słaba, a przede wszystkim za gruba, telefon nam ją zerwał i się udławił. Została jedna możliwość, wydawać by się mogło oczywista, ale długo na nią nie mogliśmy wpaść: użyć nośnik oryginalny. Powszechnie wtedy w użyciu były karty z tzw. szerokim paskiem, miał dobry centymetr szerokości, użyty zaś był tylko w dolnej połowie. Telefon niestety kasując kartę, niszczył ja jednocześnie stemplując na nośniku znaczniki zużycia. Tenże pasek był więc nie do wykorzystania. Ale od czego druga, nieruszona połowa nośnika? Wystarczyło pasek wyciąć i odwrócić! Poniżej na zdjęciu awers i rewers takiej przerobionej karty:

karta2karta1

Rzecz jednak nie była taka prosta. Ten nośnik miał wystarczającą koercję, ale z kolei zwykła głowica magnetofonowa była zbyt słaba, by go zapisać. Ta warstwa była tak niesamowicie „twarda”, że wręcz ciężko ją było skasować, próbowałem wymazać oryginalny zapis sporym elektromagnesem i nie udawało się. Potrzebne było zdrowe pole magnetyczne skupione w wąskiej szczelinie, krótko mówiąc, potrzebna była GŁOWICA, a nie głowiczka.
Kolega załatwił głowicę od szpulowca. Puściłem w nią taką moc, że z dymem poszła, zapisać nie dała rady. Skądś zorganizowaliśmy głowicę od zabytkowej stacji dysków z jakiegoś Riada, czy czegoś takiego, 8″, głowica słusznych gabarytów, bardzo fajnie wyglądała, oprawiona w taki plastikowy sześciokątny stożek, niestety za fajnym wyglądem nie szły fajne możliwości. I dopiero ktoś gdzieś skądś przytachał oryginalną mechanikę od oryginalnego Urmeta. Nie wiem, skąd ją miał, podobno kupił na bazarze od klamociarza, nie wnikałem, bardziej mnie interesowało, że tu było wszystko, co potrzebne: tor prowadzenia karty (wcześniej używałem głowicy prowadzonej na prowadnicach, ciągniętej śrubą napędzaną silniczkiem z jakiejś zabawki), silnik, czujnik początku karty i co najważniejsze: GŁOWICA. Ta upragniona, jako jedyna zdolna ruszyć domeny magnetyczne na karcie.

Mniej więcej na tym etapie ja pozwoliłem sobie wypaść z interesu, to już była końcówka moich studiów, miałem na głowie pracę dyplomową, milion niepozaliczanych w terminie zaległych egzaminów, a możliwość darmowego dzwonienia nie była mi wtedy akurat tak bardzo potrzebna. Chętnych do przejęcia tematu jednak nie brakowało, szybko też zostałem ze swoimi podchodami daleko w tyle, a dosłownie za moment takie pocięte karty jak ta na zdjęciu stały się czymś bardzo popularnym i zwyczajnym, za nimi zresztą poszła też kolejna urbanlegenda wedle której wystarczyło jakoś specjalnie kartę pociąć i można z niej było korzystać drugi raz 🙂
Pewnym problemem już przy hurtowej produkcji okazało się, skąd brać zużyte karty, by je przerabiać do powtórnego wykorzystania. Tu z pomocą przyszli tzw. młodsi bracia. Przeciętny 10-12latek ma i tak naturalny silny ciąg do zbierania różnych rzeczy, zbieranie zużytych kart telefonicznych było już wtedy popularnym hobby, więc po prostu producenci weszli w ten rynek. 12latki po podstawówkach sobie powtarzali szeptem, żeby zbierać karty, bo jest taki facet, co je skupuje i płaci za sztukę… powiedzmy, że równowartość gumy do żucia. Zbierali więc na potęgę, doszło do tego, że kiedyś chcąc zadzwonić gdzieś na dworcu, nie zdążyłem jeszcze numeru wybrać, gdy stanął przy mnie chłopaczek:
– proszę pana, a jak się panu skończy karta, do da mi ją pan?
– raczej mi się nie skończy – ja na to. Kartę nabitą chyba na 200 impulsów miałem, na trochę starczała. Urwis jednak był spostrzegawczy, zobaczył, że mam kartę pociętą. A o urbanlegendach na ten temat słyszeli wtedy już chyba wszyscy, a takie chłopaczki siedzące u samego dołu biznesu karcianego z pewnością.
– proszę pana?
– no czego znów?
– a powie mi pan, jak pan tą kartę pociął?
Nie powiedziałem 🙂

TPSA też nie zasypiała gruszek w popiele, karty z szerokim paskiem zaczęły znikać z rynku, zastępowane kartami z wąskim paskiem, w których wycinanki już nie miały szans powodzenia. Cóż, dało to tylko tyle, że „producentom” wzrosły koszty własne: skupowali hurtowo karty 25 impulsów i przerabiali je na setki i dwusetki (dwusetki jakoś mało schodziły, raz że drogie – cena pirackiej karty była ustawiona na 50% oryginalnej, a dwa, że ludzie się takich kart bali, nie ufali im, w końcu w normalnym handlu ich nie było). TPSA zablokowała odczyt kart 200 impulsowych – zaczęli produkować tylko setki. Tu wreszcie zdecydowano się na krok histeryczny – z handlu zniknęły całkowicie karty inne, niż 25 impulsów i tylko takie przyjmowały telefony. To wydawać by się mogło, że zabije rynek lewych kart, ale gdzie tam. W międzyczasie w obiegu były już karty serwisowe, podrobione klucze do tych aparatów, pozwalające wymienić całego eproma na taki z „dodatkami”, umożliwiający dzwonienie za darmo wszystkim, bądź tylko wybranym. To już jednak działo się poza mną, ja w międzyczasie ukończyłem studia, podjąłem pracę i nie w głowie mi były takie zajęcia, zresztą nie było mi to do niczego potrzebne, jako najpierw pracownik TPSA, a potem firmy blisko związanej z TPSA możliwości dzwonienia za darmo miałem po czubek głowy.

Czy zdaję sobie sprawę, że po prostu kradliśmy? Tak, zdaję sobie sprawę. Jak na początku pisałem, człowiek był młody, głupi, miał jakieś swoje wizje na temat otaczającego go świata i silne pragnienie bycia Robin Hoodem, co było tym korzystniejsze, że przede wszystkim jemu dawało profit w postaci darmowego dzwonienia. Teraz bym tego nie robił, wtedy – czułem się niemal jak moralny następca tych studentów, co z komuną walczyli. Czy żałuję? Też niespecjalnie. Wielkich strat chyba nie spowodowałem, nie dzwoniłem codziennie na Seszele, na raczkujące wtedy sekstelefony czy wróżki zza oceanu zadzwoniłem chyba raz z ciekawości, stwierdziłem, że jest to tak durne, że ludzkie pojęcie przechodzi i więcej nie próbowałem. A była to jakaś przygoda, również w sensie naukowym.

Jedno, co z całą pewnością w moich oczach jest sukcesem związanym z tą phreakerską działalnością, to wspominany w tej opowieści kolega Darek. Poznałem go jako studenta kierunku ściśle humanistycznego, trafił do nas do akademika politechnicznego jako „walet” w wyniku problemów z zakwaterowaniem na uniwerku, jednak studiował cały czas swoje. Studiował i swoje studia ukończył. W sumie, nie jestem pewien, co pomogło mu podjąć decyzje, szczerze wierze jednak, że nasza działalność była tu silnym bodźcem. Doszedł mianowicie do słusznego wniosku, że właśnie ukończył studia i całą swą karierę życiową ustawił w kierunku, po którym ma dwie najbardziej realne perspektywy: resztę życia pracować jako nauczyciel, dorabiając do głodowej pensji korepetycjami bądź rzucić to wszystko w cholerę i iść żebrać. Wyciągnąwszy taki wniosek poszedł człowiek studiować dalej, zrobił drugi dyplom na dobrej uczelni politechnicznej. Na jakim kierunku – chyba nie muszę pisać? 🙂

PS: po opublikowaniu tego wpisu skontaktował się ze mną jeden z kolegów twierdząc, że z tego co on pamięta (też ze studenckich opowieści oczywiście!), pilnikiem dźgało się nie te obłe mydelniczki, tylko już też te kanciaste AWSy, tylko ich starsze modele po prostu. Nie jestem pewien, nie pamiętam, odnotowuję dla porządku.

This entry was posted in . Bookmark: permalink.

8 Responses to Historia Telekomunikacji – część 6

trash_bin
Commented:  17 sierpnia 2016 at 09:23

Eh, stare, dobre czasy 🙂 Za czasów AW-652 co prawda jeszcze mnie telefony nie interesowały (u babci był, to dzwoniłem jak musiałem, sąsiadka też miała, to się do sąsiadki chodziło) bo i potrzeb jeszcze nie miałem. Ale późniejsze cuda już tak. Phreaking w tamtym czasie traktowałem właśnie jako urban legend – oczywiście wszyscy wiedzieli jak to się robi, ale jakoś nie znałem nikogo, kto potrafiłby skutecznie wiedzę szamana zastosować w praktyce. Mała miejscowość, mniejsze środowisko phreakerów, mniej automatów. Ale opowieści znał każdy i „oczywiście, że wiedział jak, ale akurat teraz nie ma czasu” 😉

Pawlo111
Commented:  18 sierpnia 2016 at 23:53

Uczyli mnie walczyć z takimi sposobami jak wspomniane powyżej i nie tylko.
Naoglądałem się starych i nowych Automatów od środka,
najwięcej problemów to mieli z zapychaniem celowo aparatów i kradzieżą żetonów, pomimo pseudo alarmów itd… a później wspomniane karty magnetyczne.
Nauki nie zdążyłem wcielić w życie. Zmiany, zmiany, zmiany.
Świetna jak zwykle historia.

    To pisz więcej, jakie metody prewencji miały być 🙂
    Z zapychaniem automatów spotkałem się raz, ale jako niedoszła ofiara. Urmet nie wypluł mi mojej karty i to którejś z tych z recyclingu, co raz, że szkoda, a dwa, że trochę nie chciałem, by te karty wpadały w niepowołane ręce, nawet „szemrane”. Ale ponieważ o zapychaniu wylotów tych telefonów dobrze wiedzieliśmy, po prostu stanąłem sobie gdzieś z boku, poczekałem jakieś 10 czy 15 minut, aż do telefonu podeszło dwóch młodych gostków zachowujących się wystarczająco jednoznacznie (jeden ubezpieczał, drugi coś majstrować zaczął), podszedłem do nich i grzecznie poprosiłem o zwrot mojej karty. Oddali.

Fonofanka
Commented:  1 lutego 2017 at 14:49

Witam,
Ciekawe historie, mnie ominęły, bo w ów czasach byłam właśnie „10-12 latkiem”. Dziś dorosła zbieram karty i automaty. W związku z tym mam kilka pytań, czy ma Pan:
1. ciekawe polskie karty (magnetyczne, chipowe, serwisowe), odmiany, komercje itp.?
2. automat aw 652 i aws1 z tarczą?
3. części do aws6 i 7? brak mi kasetki na monety do 7, plastikowej osłonki wrzutu monet do 6.
4. czytnik do kart magnetycznych?

Jeśli coś Pan ma, proszę o info odnośnie cen.
Pozdrawiam!

    Bardzo ciekawe hobby. Automaty są mam nadzieję podpięte do linii tel. i gotowe do użycia? 🙂
    Niestety, żadne skarby mi z tamtych czasów nie zostały, prócz tej przerabianej karty, której nie oddam.

Fonofanka
Commented:  1 lutego 2017 at 17:48

Hehe, no bardzo bym chciała, aby wszystkie aparaty były podpięte do sieci, ale dla mnie to czarna magia a nie znam nikogo, kto mógłby to zrobić, zresztą nie wiem, czy jest taka techniczna możliwość.
A może ma Pan kontakt do kogoś, kto mógłby coś posiadać z tematów, które wymieniłam?

    nie znam obecnie nikogo, kto by miał takie rzeczy (i nie traktował ich przy tym, jak relikwie), ale jeśli coś usłyszę, dam znać 🙂

ddqip
Commented:  6 lutego 2017 at 02:29

Che, che. Wygląda na to że kończyliśmy telekomunikację w podobnym czasie.
Mój kolega też miał na imię Darek. Normalnie po 20 latach historia jakby wyprta z pamięci.
Ale było – dokładnie tak.

Skomentuj Fonofanka Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Archiwum

  • 2021 (3)
  • 2020 (2)
  • 2019 (8)
  • 2018 (9)
  • 2017 (24)
  • 2016 (66)
  • 2015 (39)

Wyszukiwanie

Licznik odwiedzin

0355762
Visit Today : 93
Hits Today : 353
Total Hits : 1161336
Who's Online : 2