Stare drewno jako element wystroju wnętrz podobało się nam od dawna i całkowicie niezależnie od mód wnętrzarskich. I podobnie, jak wykończenia ze starej cegły, zostały przez żonę wymyślone jeszcze zanim moda na to się zaczęła (tylko musiały odczekać grzecznie na swoją kolej w długiej kolejce rzeczy, co to się je „kiedyś zrobi”, a że w międzyczasie loftowe klimaty stały się modne – cóż, trudno). Ścianę z cegły w salonie już pokazywałem, bodajże pisałem wtedy, że będą na niej kinkiety „z bala”. I nawet nie trwało to tak długo, miały być – są! 🙂
W pierwotnych założeniach miałem kupić po prostu kawał starego, drewnianego słupa i wykorzystać. Wydawało się to proste i bezproblemowe, na „znanych portalach ogłoszeniowych” roi się od ogłoszeń ludzi sprzedających deski i elementy konstrukcyjne ze starych stodół, wystarczyło kupić, pociąć, dorobić co trzeba i już!
Ech, diabła tam. Wysłałem kilkanaście maili do różnych sprzedawców, wszędzie pisząc to samo, że potrzebne ze dwa metry (bo prócz tych kinkietów ma jeszcze powstać jedna rzecz) kantówki o kwadratowym przekroju, kilkanaście x kilkanaście cm. Właściwie wszyscy mnie olali, nie racząc nawet odpisać, może ze dwóch odpisało krótko, że nie mają. Kilku podawało telefony, więc dzwoniłem, dzięki czemu mogłem proces śledzić na bieżąco:
– no chyba są takie słupy, 14×14, znajdzie się, ile pan tego chcesz?
– dwa metrowe odcinki potrzebuję
– eeee, tylko tyle? A to będę musiał poszukać, bo takie to nie wiem, czy znajde. No dobra, to jak znajde to oddzwonie.
I na tym się kończyło. Czas schodził, kinkietów nie było, materiału nie było, żona przekonywała, że może kupimy gotowe… ooo nie!
Stanęło na tym, że starą belkę, to ja sobie zrobię z nowej belki! Stosowna belka została zresztą zaraz zakupiona, kantówka niestety tylko 10x10cm, bo większej nie mieli tam, gdzie kupowaliśmy, ale zgodnie orzekliśmy, że taka w sumie wystarczy. Wystarczyło tylko przerobić piękną struganą, suchą kantówkę bez skazy w coś, co będzie wyglądać jak kilkudziesięcioletni słup ze stodoły pamiętającej… no przynajmniej czasy kolektywizacji rolnictwa. Internety są pełne poradników jak to robić, więc nie będę pisał kolejnego, zostawię jedynie dla potomności kilka uwag wykonawczych:
- po pierwsze i najważniejsze: szczotka druciana. I to najlepiej nie ręczna (chyba, że ktoś ma dużo czasu, choć ręczna też się przydaje, potem), tylko taka w formie tarczy nakładanej na szlifierkę kątową. Szlifierkę mam z regulacją obrotów, drewno drapałem obowiązkowo wzdłuż słojów, na nie za dużych obrotach (inaczej gryzło zbyt głęboko), szczotka wyrywała miękkie części drewna, zostawiając mocno uwypuklone twarde usłojenie. I tyle właściwie wystarcza, jeśli chodzi o tworzenie faktury drewna. Powierzchnia spod szczotki drucianej jest mocno uwydatniona, fajnie wygląda, na koniec można ją jeszcze dodrapać szczotką ręczną dla usunięcia zadziorów. Robiłem też testy z ociosywaniem powierzchni siekierką albo ręcznym strugiem prowadzonym „byle jak”, dodatkowo tworzyło to nieregularną, „ciosaną” płaszczyznę, ale nie spodobało nam się. Na zdjęciu: przycięta już na długość kantówka, z wyszczotkowaną powierzchnią, widać (zwłaszcza w powiększeniu, gdy się otworzy zdjęcie „w nowym oknie”) fakturę osiągniętą szczotką. Jeden z klocków ochlapany próbnymi malowaniami bejcą, ponieważ kolory testowałem i różne sposoby nakładania, testowa końcówka odcięta leży w głębi zdjęcia, tu po prostu trochę przeszło dalej.
- po drugie: kolor. O i tu można poszaleć. Od lektury sposobów na barwienie drewna na staro może głowa rozboleć, jest ich mnóstwo, niektóre brzmią jak coś, za co kiedyś do lochu inkwizycji można by trafić z podejrzeniem o czarownictwo („weźmi fusy z czarnej kawy, zalej octem jabłkowym, odstaw na noc w ciemne miejsce”), Myśmy postawili po prostu na bejcę, zwłaszcza, że udało się kupić jakąś specjalistyczną, do postarzania. Opcją było jeszcze wcześniejsze rozbielanie drewna perhydrolem, ale nie robiłem tego. Efektu bielonego drewna nie oczekiwaliśmy, więc nie wydawało się potrzebne. Na zdjęciu dwa klocki, jeden zabejcowany, drugi jeszcze surowy. Użyta bejca nazywa się „Postarzacz do drewna”, ale szczerze mówiąc, nie wiem, czy czymkolwiek się różni od zwykłej wodnej bejcy. Zachowuje się jak bejca, nakłada się jak bejca, barwi jak bejca i mocno podejrzewam, że to jest po prostu bejca, tyle, że z patentem producenta, jak ten sam produkt sprzedać za 20% wyższą cenę.
Bejcę nakładałam zgodnie ze wskazówkami (i z ogólną sztuką bejcowania): nasączałem drewno pędzlem i po chwili całość przecierałem szmatką. Na zdjęciu stan na mokro, chwilę po przetarciu, niestety ładnie zróżnicowany kolor, się w miarę wysychania bejcy ujednolicał i całość robiła się jednorodnie brązowa. Dolny, jeszcze nie bejcowany klocek jest jak widać, również jeszcze nie odszczotkowany na gładko, szczotka czeka w pogotowiu u góry kadru 🙂 - po trzecie wreszcie, ponieważ bejcowane drewno mimo faktury wyglądało po prostu jak bejcowane drewno, końcowe delikatne przeszlifowanie już po zabejcowaniu i wyschnięciu. Ręcznie, taką już przechodzoną gąbką ścierną, tak tylko by trochę zetrzeć bejcę ze szczytów usłojenia. Daje to fajny efekt wyraźnie jaśniejszych „twardych” słoi, przy kontrastowej ciemnej miękkiej części drewna – dość dobrze to naśladuje naturalny proces starzenia się drewna, gdzie to w te miękkie, porowate części właśnie najbardziej wgryza się kurz. Na zdjęciu oba klocki po przeszlifowaniu. Miejscami wyszło do gołego drewna, co mi się niezbyt podobało, dlatego po cyknięciu tej fotografii wziąłem jeszcze szmatę, którą wcześniej przecierałem nakładaną bejcę i korzystając z tego, że szmata cały czas jeszcze była lekko wilgotna, przetarłem tą szmatką klocek ponownie. Resztki niezaschniętej bejcy ze szmaty akurat lekko przybrązowiły całość na tyle, by białe miejsca zniknęły.
I tyle, jeśli chodzi o powierzchnię klocków, na to, co widać wyżej poszły jeszcze tylko dwie warstwy półmatowego lakieru wodorozcieńczalnego.
Zupełnie osobny rozdziałem zaś było samo wykonanie korpusów tych kinkietów. Czyli część pracy, która chronologicznie rzecz biorąc została wykonana najpierw, czego zresztą nie da się okryć, bo na powyższych zdjęciach widać zarówno przymiarki do roboty wykonane testowo na zrzynkach, jak i na ostatnim zdjęciu widać już gotowe gniazda pod oczka świetlne.
Tu było w każdym razie ciekawie. Kinkiet miał być pionowym klockiem drewna, z oczkiem świetlnym u góry i u dołu. Oczka – prosta sprawa, kupiłem gotowe, typowo gipskartonowe, z odpowiednim kolorem („miedź szczotkowana”), o takie:
Gdybyśmy mieli kinkiety z takiego bala, jak początkowo szukałem (14x14cm), dałbym całe takie oczko, tu niestety ta zewnętrzna kryza była za szeroka. Ale nie ma problemu, zewnętrzna kryza poszła won (choć nie miałem serca wyrzucić, została schowana w pudle z przydasiami „bo to się może przydać!”), wykorzystałem samą wewnętrzną, wahliwą część. Przy czym, spodobała mi się sama idea wahliwego zawieszenia i choć nie planowałem, postanowiłem ją wykorzystać. Póki co jednak miałem klocek litego drewna i dwa oczka, które miałem doń jakoś wstawić, wewnątrz klocka jakoś połączyć i jeszcze w samym klocku ukryć kostkę przyłączeniową oraz mocowanie do ściany. Ideałem byłoby przewiercić się przez cały klocek wzdłużnie, średnicą odpowiednią dla oczek (66mm, a z uwzględnieniem luzu niezbędnego do ich wahliwego mocowania, wychodziło 68mm), niestety nie dysponowałem takim wiertełkiem 🙂 Pozostało rzeźbić tym, co miałem.
Wymyśliłem, że przede wszystkim klocki wydrążę otwierając je na tył. To było w miarę proste, jakieś szerokie wiertło piórowe, wiertarka kolumnowa i jedziemy raz przy razie. Potem jeszcze opitoliłem boczne ściany frezem i miałem bazę 🙂
Zdjęcie celowo nieprzycięte, bo w kadr załapało mi się wiaderko z „urobkiem” po wycinaniu tego wnętrza. Boki spod freza wyszły równiutko, dno zaś ma widoczne ślady od wiercenia, ale nie chciało mi się tego równać, w końcu to i tak będzie niewidoczne. Obok klocka na zdjęciu widać otwornicę przygotowaną do wycinania gniazd pod oczka. Te wycinałem w trzech etapach: najpierw średnicą 68mm robiłem nawiert na 2cm, potem zmieniałem koronkę na 55mm i tą waliłem dziurę na wylot, a na koniec frezarką górnowrzecionową, ustawioną na sztywno na głębokość 20mm zbierałem drewno aż do tego wyciętego wcześniej kółka 68mm. Efekt widać na zdjęciu wyżej, tym pokazującym efekty przeszlifowanego bejcowania. W te gniazda weszły ramki oczek, one w oryginalnej oprawie były zamocowane wahliwie na dwóch występach wchodzących w otwory na bokach ramek. Ja zrobiłem podobnie, wykorzystałem do zamocowania te same otwory w ramkach, tyle, że u mnie wchodzą w nie kawałki gwoździ z obciętym łbem, wsunięte od zewnątrz w otworki nawiercone od boków klocka tak, by wsunięty weń gwóźdź wystawał wewnątrz gniazda. Gwoździe w otworki wchodzą wystarczająco ciasno, by się to pewnie trzymało, nic więcej tu nie jest potrzebne.
I tu dochodzimy wreszcie do etapu, który miał być czystą przyjemnością, a przerodził się w ciężkie ku… no, mówienie brzydkich wyrazów. Pierwotnie mocowanie miało być proste: ot jakaś blaszka przymocowana poprzecznie na plecach i w ścianie dwa haki, na których by się to o tą blaszkę zawiesiło. Takie mocowanie miało jednak dwie istotne wady. Pierwsza wada to absolutny brak regulacji położenia: z uwagi na mały rozstaw haków (szerokość wnętrza klocka to 45mm) nawet minimalna odchyłka od ich ustawienia na jednym poziomie wywołałaby skrzywienie całości (a przypominam, że moja żona gołym okiem widzi krzywizny już od 1 stopnia kątowego, co wielokrotnie było przy budowie Domu w Lesie potwierdzane), poza tym, z uwagi na to, że kinkiety mają wisieć na cegłach, wymagane było też ich dokładne ustawienie w pionie, miały się zaczynać „dół kinkietu w liniii krawędzi cegły. Zatem przy takim sposobie wieszania musiałbym dwa haki wwiercić z dokładnością do ułamka milimetra – oj, czarno to widziałem. Ale pewnie zaryzykowałbym, gdyby nie druga wada: dla przypomnienia zdjęcie z czasów robienia ściany ceglanej:
Nie chciałem wiercić w cegle, haki miały być w fugach między cegłami. Z uwagi na stabilność całości, doleganie do ściany i skłonność do „samopionowania” hak miał być w górnej części klocka. No i im dłużej go przymierzałem do tego prawego miejsca, tym bardziej mi wychodziło, że musiałbym go wwiercić dokładnie w fugę, pod którą idzie sobie kabel – on, nawet widać na zdjęciu, nie jest poziomo, tylko się delikatnie wznosi, było więcej, niż pewne, że jest tam akurat na fudze, wykrywacz metali potwierdzał, wolałem nie ryzykować.
Wymyśliłem więc remedium, wydawało się, że idealne: dociąłem drewniany dekielek zamykający kinkiet – po prostu deseczkę dość ciasno pasowaną na szerokość frezowanego wnętrza i ze 2cm od niego krótszą. Dekielek sobie mogłem przymocować do ściany nad kablem i pod kablem, wygodnie wypionować, przykręcić „na fest”, potem na dekielek wepchąć kinkiet i mając te 2cm luzu ustawić go w pionie, a na koniec całość zablokować wkręconym z boku (w korpusie trzeba było zrobić stosowny otworek) wkrętem do drewna, łeb wkręta wpuszczony w drewno, nie rzuca się w oczy. Lewy kinkiet powiesiłem w trymiga, pięknie się dał ustawić, pion, poziom, wszystko gra i buczy. Przepełniony dumą i samozachwytem przestawiłem drabinkę na prawą stronę, wyznaczyłem otworki, nad kablem i pod kablem, wywierciłem je i… i wtedy mi się coś przypomniało. Konkretnie, przypomniało mi się, że o ile do lewego kinkietu kabel dochodził w poziomie, tak prawy jest zasilany od dołu, linią idącą doń od piwniczki i że nawet specjalnie spuściłem to od tego punktu pionowo w dół, żeby było wiadomo, którędy kabel idzie. No i tak, było wiadomo. Dzięki temu, co mi się odrobinkę tylko za późno przypomniało, miałem 100% pewność, że wiercąc przewierciłem się dokładnie przez kabel. Zaświecenie latarką w otwór zresztą pokazało od razu smutną prawdę w postaci wyraźnie widocznych farfocli z przewierconej izolacji przewodu.
No co było robić? Klnąc pod nosem na czym świat stoi i mamrocąc brzydkie wyrazy poszedłem po mesla, młotka i odsłoniłem smutną prawdę:
Na zdjęciu już po załataniu, dwie żyły załatwiłem, połączone „dynksem do łączenia przewierconych przewodów”, bardzo pożyteczna sprawa, polecam. Znaczy, tak w ogóle to polecam po prostu nie wiercić dziur w kablach, ale jak się ma 3,5km przewodów w ścianach, to czasem się inaczej nie da, niestety. Na szczęście tylko dwie cegiełki wystarczyły, na szczęście miałem zapasowe, wkleiłem je i zafugowałem jednego dnia, a ponieważ dziura w ścianie już i tak była wywiercona, więc odsunąwszy tylko przewody na bok, przymocowałem i kinkiet, na co miałem czekać. I w ten sposób Słowo stało się Ciałem 🙂
W górne oczka wstawione żarówki z szerokim kątem świecenia (120°) celem dawania szerokiej plamy światła na sufit, w dolne oczka zaś wstawione żarówki „wąskokątne” (36°), bowiem miały dawać jedynie wąski słup światła dla efektu. I tak jeszcze się okazało, że trochę rażą po oczach i tu się bardzo przydał fakt wahliwego zawieszenia oczek, wystarczyło je bowiem lekko przechylić tak, by świeciły na ścianę.
Jeszcze zbliżenie na jeden kinkiet:
Następna belka już czeka, będzie z niej podwieszany żyrandol do powieszenia nad „barkiem” oddzielającym kuchnię od jadalni. A druga rzecz, która w związku z tym też czeka, to rozdzielnia oświetleniowa, której wygląd aktualnie przechodzi ludzkie pojęcie, do pierwotnych instalacji doszło ileś prowizorycznych, całość jest już od dawna nieporządkowana, bowiem ma być i tak przebudowana przy okazji instalacji nowego sterownika, który kiedyśtam wreszcie mam nadzieję wreszcie się skończy robić, więc po co się męczyć? Zrobiłem jej nawet zdjęcie, ale po namyśle jednak nie pokażę, ta rozdzielnia aktualnie naprawdę wygląda jak czysty kandydat do obecnych na różnych branżowych forach rankingów „największe fuszerki”. I choć upierałbym się jakby co, że żadnej fuszerki tam nie ma, tylko potworny instalacyjny bałagan, to jednak trochę wstyd.
Commented: 28 stycznia 2019 at 23:52
Jarku kinkiety Boskie, kawał dobrej roboty. I taka mała rada na przyszłość, najpierw detektor, potem wiercenie?
Commented: 29 stycznia 2019 at 09:23
Dzięki 🙂 A z detektorem, to paaanie, to by za proste było 🙂
A bardziej serio – niestety, nie było lekko, przewody były jeszcze nigdzie nie podłączone, bez prądu, pod tynkiem i jeszcze pod warstwą ceglanych płytek, łączna głębokość była taka, że detektor wykrywał je bardzo niepewnie. A dodatkowo doszła moja własna pomroczność jasna: stanąłem na głowie, żeby ominąć przy lewym kinkiecie ten poziomy kabel, a przy prawym już podszedłem do tematu „z marszu”, nie zastanawiając się na czas, że tu jest inna sytuacja.
Commented: 29 stycznia 2019 at 20:13
W takim gąszczu kabli to faktycznie cudem jest na jakiś nie trafić?. Jeszcze raz świetna robota, fajnie że wróciłeś(jest co poczytać) pozdrawian serdecznie.
Commented: 31 marca 2019 at 13:35
„Dynks do łączenia przewodów” – fachowa nazwa to: koszulka termokurczliwa. Nakładasz, ogrzewasz i masz z głowy. Ale zdjęcie niezbyt wyraźne i dokładnie nie widać, ale to chyba to zastosowałeś.
Pozdrawiam
Commented: 31 marca 2019 at 14:27
Sama koszulka jest dobrą izolacja, ja zaś zastosowałem „2 w 1” – koszulka z umieszczoną wewnątrz metalową tulejką, zaciskaną na przewodzie.
Commented: 30 października 2022 at 20:26
Ja używam starego drewna z palet takie projekty
http://www.annastuffi.com